Kilka tygodni temu młodzi zaczęli protestować przeciwko podwyżce cen biletów na metro, a teraz zapoczątkowany przez nich ruch przerodził się w największy protest w historii Chile W piątek na ulicach stolicy kraju, Santiago, zebrało się około miliona dwustu tysięcy osób.
Demonstracja została uznana za największą w historii kraju, w którym mieszka nieco ponad osiemnaście milionów ludzi. Przeliczając to z uwzględnieniem liczby ludności, to tak, jakby w Warszawie protestowało około 2,5 mln Polaków. Chilijczycy manifestują przeciwko nierównościom społecznym, podwyżkom cen prądu, gazu, leków, biletów komunikacji miejskiej, a także czesnego na uczelniach wyższych.
Piątkowy protest widać na poniższych nagraniach. Jego skalę udało się uchwycić dopiero z powietrza:
Manifestacje odbywają się nie tylko w Santiago, ale też w innych miastach. W jednym z nich, Valparaiso, grupa demonstrantów usiłowała wtargnąć do siedziby Chilijskiego Kongresu Narodowego. Doszło do starć manifestantów z policjantami. Demonstracje w Chile trwają od ośmiu dni. W niektórych regionach wprowadzono stan wyjątkowy i godzinę policyjną. Dotychczas, podczas manifestacji zwanych "chilijską wiosną", zginęło dziewiętnaście osób.
Protesty w Chile zaczęli studenci, którzy byli źli w związku z (drugą w tym roku) podwyżką cen biletów na metro. Młodzi ludzie początkowo przeskakiwali bramki, później zaczęli je niszczyć. Jak pisała w korespondencji z Chile na łamach Gazeta.pl Joanna Broniewska, wtedy pojawiły się nagrania policji, która brutalnie atakuje protestującą młodzież. Tymczasem władze bagatelizowały protesty. To wszystko przelało czarę goryczy dla ludzi, których od dawna nęka drożyzna, nierówności społeczne czy fatalny stan edukacji.
Rząd anulował podwyżki biletów na metro, jednak ten ruch przyszedł za późno i był niewystarczający - protesty już dawno przerodziły się w szerszy ruch przeciwko władzy. Teraz rządzący muszą znaleźć inne rozwiązanie - tym bardziej, że sytuacja nie uspokaja się, a Chile już niedługo ma być gospodarzem ważnych wydarzeń - szczytu Wspólnoty Gospodarczej Azji i Pacyfiku już za dwa tygodnie, oraz światowego szczytu klimatycznego COP25 w grudniu. Tymczasem w mediach społecznościowych pojawiają się coraz bardziej niepokojące doniesienia o brutalności służb bezpieczeństwa wobec protestujących, włącznie z użyciem ostrej amunicji.
Do dużych protestów doszło w ostatnich miesiącach także w wielu innych krajach Ameryki Południowej. Na początku października w Ekwadorze tysiące wyszły na ulice po tym, jak z powodu obcięcia dopłat do paliwa skokowo wzrosły jego ceny. Normalne życie w Quito na jakiś czas zamarło, wprowadzono godzinę policyjną, a rząd i parlament opuściły stolicę.
W sąsiednim Peru w tym samym czasie ludzie demonstrowali przeciwko rozwiązaniu parlamentu przez prezydenta. Z kolei w Boliwii protesty odbyły się w związku z wynikiem wyborów prezydenckich. Urzędujący prezydent Evo Morales wygrał wybory, w których ubiegał się o czwartą kadencję (by stało się to możliwe, zmieniono konstytucję), ale opozycja zarzuciła władzom szereg nieprawidłowości. Tym bardziej, że niewiele zabrakło, a konieczna byłaby druga tura.
Wcześniej mieszkańcy Argentyny, gdzie pogłębia się kryzys gospodarczy, protestowali przeciwko polityce gospodarczej prezydenta, w Kolumbii odbyły się protesty studentów. Latem i wiosną wielkie demonstracje obyły się w Wenezueli, gdzie rządy Nicolasa Maduro doprowadził do zapaści społeczno-gospodarczej i ucieczki milionów ludzi z kraju.