Jak podała agencja AP, aby zagwarantować prywatności i zapobiec publikowaniu materiałów wideo w mediach społecznościowych, rząd Hiszpanii zakazał używania kamer i telefonów komórkowych wśród 22 członków rodziny generała Franco, reprezentantów władzy i pracowników mauzoleum, którzy brali udział w ekshumacji.
W obawie przed zamieszkami, rząd zakazał demonstracji na cmentarzu Mingorrubio. Mimo tego około 500 osób z flagami i symbolami z okresu dyktatury zebrało się niedaleko cmentarza i krzyczało "Viva Franco!". Kiedy po szczątki przyleciał helikopter, wykrzykiwali obelgi pod adresem socjalistycznego premiera Pedro Sancheza. Wszystkiemu przyglądała się policja.
Według doniesień AP, Macarena Martínez Bordiu, daleka krewna Franco, powiedziała, że jest "oburzona" tym, co się dzieje i oskarżyła rząd o "zbezczeszczenie zwłok". Natomiast były premier Hiszpanii Jose Luis Rodriguez Zapatero stwierdził podczas wystąpienia w telewizji, że ta ekshumacja ma "ogromne znaczenie dla demokracji". - Dziś nasza demokracja jest bardziej perfekcyjna - powiedział.
Jak podaje dziennik "El Pais", to ważny moment dla kraju. Nagłówek w czwartkowym wydaniu głosił: "Hiszpania kończy z ostatnim wielkim symbolem dyktatury".
Przeniesienie trumny ze szczątkami Franco to jedna z obietnic socjalistycznego rządu Pedro Sancheza. Były premier jest bardzo krytyczny wobec spuścizny generała. Według niego Dolina Poległych (Valle de los Caidos), gdzie do tej pory spoczywał dyktator, ma być "miejscem upamiętnienia, pamięci i hołdu ofiarom wojny", a obecność jego szczątków jest "obrazą dojrzałej demokracji".
We wrześniu Sąd Najwyższy przyznał rządowi prawo do przeniesienia jego prochów, jednak nie wyraził zgody na pochowanie go w rodzinnej krypcie w madryckiej katedrze Almudena. Rodzina kilkakrotnie próbowała odwołać się od tego postanowienia. Krytycy decyzji dotyczącej ekshumacji uważają, że jest ona częścią kampanii wyborczej rządzących.