Chile pogrążone w płomieniach i chaosie. "Przelała się czara goryczy"

Protest uczniów i studentów Santiago przeciwko podwyżce biletów metra przekształcił się w ogólnokrajowy protest przeciwko rosnącym kosztom życia i braku jakiejkolwiek reakcji ze strony rządzących.

W piątek równo o 20:00 z balkonów i ulic, niczym echo, zaczęło się rozchodzić stukanie. To cacerolazo, protest, podczas którego mieszkańcy, zamiast wykrzykiwać hasła, protestują, uderzając w garnki i patelnie. Klaksonami wsparcie okazali kierowcy, stojący w niekończącym się korku, który zatkał całe Santiago. Wśród metalicznego stukania i trąbienia, słychać było także protestujących, krzyczących pacos culiados, "pie*****i gliniarze", a do huku z okolicy dołączył się dźwięk krążących nad miastem zielono-białych helikopterów policji. To wciąż nie zapowiadało tego, co działo się później.

Protest zaczął się od hasztagu

Protesty nie zaczęły się jednak w piątek. Ceny biletów metra wzrosły 6 października i jeszcze tego samego dnia uczniowie zaczęli swój protest oznaczany hasztagiem #evasiónmasiva ("masowa ucieczka/uchylane się"), grupowo atakując stacje metra, przeskakując bramki do jego wejścia. Sytuacja zaczęła się zaostrzać tydzień później - w poniedziałek, 14 października, studenci i uczniowie ogłosili oficjalny protest na znak podwyżki cen biletów metra. Już nie tylko przeskakiwali bramki, ale i doszczętnie je niszczyli. W metrze stacjonować zaczęli policjanci, a w internecie pojawiły się filmiki, jak, używając przemocy, atakują wchodzących do metra uczniów. Część stacji została zamknięta, inne doszczętnie zdewastowano. W piątek zamknięto dwie z siedmiu linii metra.

Ceny biletów za metro nie wzrosły drastycznie, bo "jedynie" o 30 peso. W tym roku to już jednak druga podwyżka. W przeciągu dwóch lat ceny wzrosły o 90 peso, co dla przeciętnego mieszkańca Santiago, zarabiającego minimalną lub średnią krajową, stanowi znaczącą różnicę w miesięcznym budżecie. W Santiago nie ma czegoś takiego jak miesięczna karta miejska - za każdy przejazd płaci się osobno. Jadąc metrem do i z pracy, kupujemy dwa bilety dziennie. Miesięcznie - czterdzieści. Jakość przejazdu, szczególnie w godzinach szczytu, podczas których trudno jest wsiąść do wagonu, daleka jest od ideału. Szczególnie za taką cenę.

Podczas ostatniego tygodnia różni ministrowie zabierali głos w sprawie, rzadko kiedy na poważnie. Juan Enrique Coeymans, prezydent tzw. Panelu Ekspertów transportu publicznego: "Kiedy podnoszą ceny pomidorów, chleba, czy innych rzeczy, [Chilijczycy] nie robią żadnego protestu". Jeszcze wcześniej stwierdził, że osoby, których nie stać na podróż metrem za 830 peso, równie dobrze mogą wcześniej wychodzić do pracy i łapać się na niższą taryfę - 640 peso. Taryfa ta trwa od 6:00 do 6:59 rano i pomiędzy 20:45 i 23:00. Standardowe godziny pracy to 9-18:30.

Mieszkańcy protestują, prezydent bawi się na urodzinach wnuka w drogiej restauracji

W piątek wieczorem, kilka godzin po rozpoczętym proteście kulminacyjnym, ulice centrum wypełnione były gazem pieprzowym, którym wraz z armatkami wodnymi policja atakowała protestujących.

Zobacz wideo

W tym samym czasie internet obiegały wciąż nowe zdjęcia i nagrania. Pierwszym było wideo z biedniejszej dzielnicy Santiago, gdzie jeszcze po południu kamieniami zaatakowano samochód policyjny, niemalże zabijając siedzących w nim policjantów.

Na drugim widniał prezydent republiki, Sebastian Piñera, który spokojnie, z lekkim uśmiechem na twarzy, spędza piątkowy wieczór w restauracji w droższej, rezydenckiej dzielnicy miasta. Jak później doniosły media - świętował urodziny jednego ze swoich wnuków.

Trzecie było nagranie palącego się budynku w centrum miasta. Po ugaszonym pożarze okazało się, że spłonęła jedynie jego zewnętrzna klatka schodowa, jednak media, zarówno chilijskie, jak i zagraniczne, zaczęły mówić o licznych podpaleniach budynków w Santiago. Tej nocy spłonęło kilkadziesiąt autobusów i kilka stacji metra.

O północy prezydent ogłosił stan wyjątkowy. W sobotę na ulice wyszło wojsko, zamknięto wszystkie linie metra w całym Santiago. O 16.00, po podpaleniu sześciu autobusów w centrum miasta, Transantiago, firma obsługująca transport publiczny w stolicy, zawiesiła działanie autobusów miejskich. Kilka godzin wcześniej w jednym z programów telewizyjnych, reprezentantka tej samej firmy ogłosiła, że 80 proc. stacji metra w stolicy jest poważnie zniszczona i nie wiadomo, kiedy uda się je ponownie otworzyć. W niedzielę poinformowano, że uruchomienie niektórych linii zajmie nawet kilkanaście miesięcy.

Mieszkańcy pozostali bez autobusów i metra. Została im jedynie opcja używania własnego samochodu, to jednak się odradza ze względu na ogólny paraliż sporej części miasta i podpalenia. Korki, zamknięte ulice, płonące barykady i protestujący. Po mieście wciąż kursują taksówki i ubery. Ceny są cztery, czasem nawet pięć razy wyższe niż zwykle.

Zobacz wideo

Santiago pogrążyło się w chaosie

Wyszłam na ulicę, zobaczyć palące się przed moim domem sześć autobusów. W grupie gapiów są dziewczyny, które patrząc na czarną chmurę unoszącą się nad ich domem, płakały, nie mogąc złapać oddechu. Są zamaskowani ludzie chroniący się od dymu i zapachu palonej benzyny. Są Haitańczycy, którzy, nie wiedząc, co się dzieje, uciekają z miejsc największych zamieszek, jednocześnie próbując sprzedawać obserwatorom całej sytuacji Super8, chilijskie Prince Polo. Dwa za pięćset peso, jedno za trzysta. Trzy Super8 za jeden bilet do metra.

Do zielono-białych helikopterów dołączyły teraz znacznie masywniejsze helikoptery wojska. Po ulicach centrum biegają zamaskowani ludzie, większość z garnkami w ręku. Niektórzy biegną z rękami wypełnionymi produktami spożywczymi, inni trzymają siatki z lekami. Idę w przeciwnym kierunku, dochodzę do skrzyżowania. Widzę wybite drzwi do apteki. W powietrzu unosi się dym. Obok ktoś mówi, że supermarket dwie przecznice dalej i mały sklep mięsny zaraz za rogiem też okradli. "Że supermarket i aptekę to dobrze" - słyszę. Ten pierwszy jest częścią amerykańskiego Walmarta, ta druga jest spółką, w której spore udziały ma kilku chilijskich polityków. Tylko tego mięsnego szkoda.

Można powiedzieć, że włamania, kradzieże i podpalenia przeszły do porządku dziennego - okradzione i spalone supermarkety są głównym obrazkiem w wiadomościach. Okradane są także magazyny - w niedzielę okradziony został chociażby główny magazyn Coca-Coli, a złodzieje wyjechali z niego znanymi nam z reklam napoju ciężarówkami firmy. W dzielnicach Santiago oddalonych od centrum okradane są domy i mieszkania. Wspólnoty sąsiedzkie organizują straż osiedlową, a właściciele domów spawają swoje bramy wjazdowe, zamykając się w środku.

Nie znajdziemy tam policji z jednego, prostego powodu - nie ma jej wystarczająco dużo. Głośno zrobiło się także o przypadkach policjantów, którzy w weekend odeszli z pracy, nie chcąc walczyć przeciwko własnym ludziom.

Sytuacja ta rozprzestrzeniła się na resztę kraju - o protestach i palących się ulicach słychać od miasta Arica leżącego niemalże na granicy z Peru aż do Punta Arenas, najdalej wysuniętego na południe miasta Chile.

Takie protesty do tej pory się w Chile nie zdarzały

Mój chłopak, urodzony w połowie dyktatury Pinocheta, mówi, że jeszcze nigdy czegoś takiego nie widział. Tak, były protesty i były zamieszki, ale nigdy nie dochodziło do tak drastycznych scen. Nigdy też tyle nie trwały tak długo, żeby nie powodować reakcji ze strony rządzących. To właśnie to, zdaniem wielu komentatorów sytuacji w Chile odegrało największe znaczenie - obojętność, brak reakcji. To, że trwających cały tydzień protestów nikt nie wziął na serio, nikt nie zaproponował rozmów, a politycy z ironią komentowali protestujących.

Kiedy w końcu zareagowali, wprowadzili stan wyjątkowy, do walki z ludźmi wysyłając wojsko, którego wyjście na ulice w Chile kojarzy się jednoznacznie - z zamachem stanu Pinocheta i dyktaturą wojskową. To tylko podjudziło protestujących. Potem wprowadzono pierwszą od 1987 r. godzinę policyjną.

Koleżanka napisała, że w jej osiedlowym spożywczaku, jedynym otwartym sklepie w okolicy, zapłaciła ponad 30 tys. peso za podstawowe produkty spożywcze, które wystarczą jej na kilka dni. W niektórych dzielnicach Santiago odcięto prąd, od soboty obowiązuje godzina policyjna. Internet stacjonarny nie działa w wielu dzielnicach. Za oknem, niezależnie od pory dnia, słychać stukot garnków, trąbiące samochody i krzyki ludzi. Tym razem krzyczą: asesinos, "mordercy" i milicos culiados, "pie*****e wojsko".

Podwyżki zniesione, protesty nadal trwają

W sobotę wieczorem prezydent republiki odwołał podwyżkę cen biletów metra, ale to nie wpłynęło na poprawę sytuacji na ulicach. Minister spraw wewnętrznych mówi o potrzebie zwalczania aktów wandalizmu. - Rząd nie rozumie, że jeżeli protesty mają miejsce w całym kraju, nie chodzi o podwyżkę cen metra w stolicy. To tylko szczyt góry lodowej - komentują Chilijczycy w mediach społecznościowych. Jeszcze w piątek zaczęto mówić o liście żądań wystosowanej przez obywateli do rządzących. Do głównych postulatów zalicza się zmianę sytemu emerytalnego, polepszenie systemu opieki zdrowotnej, podwyżki pensji i zmniejszenie wymiaru godzin pracy (obecnie 45 godz. tygodniowo), a także zmniejszenie pensji polityków i poprawę bezpieczeństwa obywateli.

Chile jest jednym z tych państw, w których nierówności społeczne i klasowość plasują się na wysokim poziomie, a mieszkańcy bogatszych dzielnic nie zdają sobie sprawy z tego, jak wygląda życie w innych częściach miasta. Publiczna edukacja jest tak zła, że Chilijczycy wolą zaciągać kredyty, by ich dzieci mogły się czegokolwiek nauczyć. Średnie miesięczne czesne za średniej jakości szkołę czy uniwersytet stanowi ok. 3/4 średniej krajowej pensji. O przypadkach osób umierających, kiedy czekają na swoją kolej w kolejkach do lekarza słyszy się każdego miesiąca. Niska jakość życia, drożyzna, ceny wynajmu mieszkań równające się z tymi w Paryżu, aż w końcu politycy, którzy znani są ze swoich ironicznych wypowiedzi na temat niezadowolonych z życia w Chile obywateli - oto jedynie część tego, co znajduje się pod powierzchnią góry lodowej, której czubkiem była podwyżka cen przejazdów metrem.

Według ostatnich informacji, osiem osób zostało zastrzelonych, 1462 zatrzymanych. Szpitale mają być przepełnione.

"Przelała się czara goryczy" 

W niedzielę wieczorem wśród grupy Polaków mieszkających w Santiago pojawiła się informacja, że jeden z naszych rodaków został śmiertelnie postrzelony, podczas gdy pomagał chronić budynek przed kradzieżą. Ambasada RP w Chile jak dotąd nie potwierdziła tej informacji.

W poniedziałek większość Chilijczyków poszła do pracy, bo pracodawcy nie dają nikomu taryfy ulgowej w związku z wprowadzonym w sobotę stanem wyjątkowym. Problem, jak do niej dojadą, muszą rozwiązać sami. Młodzież oraz ci, którzy do pracy nie poszli, protestują na ulicach. W powietrzu rozchodzi się zapach gazu pieprzowego, co jakiś czas słychać wybuchy, gdzieś zawsze widać dym, a stukot garnków słychać w całym Santiago.

Chilijczycy mówią, że sytuacja ta szybko się nie zmieni, że przelała się czara goryczy i dopóki rząd nie zaproponuje sensownych zmian, manifestacje się nie skończą. Mało komu podobają się spalone autobusy, okradzione supermarkety czy wojsko na ulicach. Nikt też nie czuje się bezpiecznie. Ale jak nie teraz, to kiedy? Grunt, to się nie poddać, bo już więcej Chilijczycy do stracenia nie mają.

Więcej o: