Jugosłowiańska stewardesa sama nie pamiętała, jak do tego doszło. Ostatnie, co potrafiła sobie przypomnieć, to jak wsiada na pokład samolotu w Kopenhadze. Godzinę później znalazł ją w czechosłowackich górach były niemiecki żołnierz. Akurat był w miejscu, na które zaczęły spadać szczątki jugosłowiańskiego samolotu. Usłyszał, jak Vulović krzyczy z wraku.
Na szczęście dla jugosłowiańskiej stewardesy Bruno Honke służył podczas II wojny światowej w Wehrmachcie jako sanitariusz i nie zapomniał, jak udzielać pierwszej pomocy ciężko rannym. A Vulović była bardzo ciężko ranna. To, że w ogóle przeżyła, jest często określane jako "cud" i nie zostało w pełni wytłumaczone.
Vulović widnieje w Księdze Rekordów Guinnessa jako osoba, która przeżyła upadek z najwyższej wysokości bez użycia spadochronu. Jej wynik to 10 160 metrów. Rekord ustanowiła bezwolnie 50 lat temu, 26 stycznia 1972 roku nad ówczesną Czechosłowacją.
Vulović była obywatelką Jugosławii, Serbką urodzoną w Belgradzie. Jej rodzicom dobrze się wiodło, ojciec zarabiał na handlu. Jako nastolatka zakochała się w Beatlesach i zachodniej kulturze. Po pierwszym roku studiów lingwistycznych udało się jej załatwić wakacyjny wyjazd do Wielkiej Brytanii, oficjalnie w celu szlifowania języka angielskiego. Stamtąd za namową znajomych przeniosła się do Szwecji, jednak jej rodzice byli przerażeni, że zasmakuje w zachodniej rewolucji seksualnej i kazali jej wracać do Belgradu. Chcąc móc nadal odwiedzać kraje Zachodu, postanowiła zostać stewardesą i tak też zrobiła.
- Przed wypadkiem latałam tylko osiem miesięcy. Nie miałam nawet jeszcze stałej umowy. Co więcej, w ogóle nie powinno być mnie w tym samolocie. Inna Vesna miała lecieć, ale doszło do pomyłki w kadrach i to ja poleciałam. Nie wiedząc, co mnie czeka, byłam bardzo szczęśliwa, bo po raz pierwszy odwiedziłam Danię. Marzyłam, żeby móc spać w hotelu Sheraton w Kopenhadze i tak się stało – wspominała po latach kobieta.
Vulović wsiadła na pokład maszyny McDonnell Douglas DC-9 wraz z czterema pozostałymi członkami załogi w Kopenhadze około godziny 14:30. Maszyna przyleciała ze Sztokholmu i miała dalej lecieć do Belgradu przez Zagrzeb. - Pamiętam, że zwróciłam uwagę na jednego z wysiadających pasażerów. Wydawał się być bardzo zdenerwowany. Koledzy też go zauważyli. Myślę, że to on podłożył bombę - wspominała. Wówczas jednak nie mogła wiedzieć, co ją czeka. Ostatnie, co pamięta, to jak wchodzi do kabiny pasażerskiej i spogląda na kilka kobiet z ekipy sprzątającej, które krzątają się między fotelami. Następne wspomnienie to szpital. Miesiąc później.
Lot przebiegał normalnie przez niecałą godzinę. O godzinie 16:01 nagle urwała się komunikacja z maszyną, a czarne skrzynki przerwały nagrywanie. Samolot przelatywał wówczas na wysokości dziesięciu kilometrów nad granicą NRD i Czechosłowacji. Chwilę później na las w pobliżu miasteczka Srbska Kamenice zaczęły spadać szczątki.
Z raportu śledczych badających katastrofę wynika, że spowodowała ją bomba umieszczona w walizce załadowanej do przedniego luku bagażowego po lewej stronie maszyny. Jej eksplozja rozerwała przednią część kadłuba, tuż za kokpitem i przed początkiem skrzydeł. W ciągu kilku sekund samolot zaczął się rozpadać. Na ziemię spadł w dwóch dużych fragmentach – kokpit z pilotami oraz środkowa i tylna część maszyny. Ciała pilotów były na swoich fotelach przypiętych pasami. Ciała 19 osób znaleziono w okolicy wraku. Wypadły z niego w powietrzu. Pozostałe siedem osób pozostało w tylnej części maszyny, która uderzyła w ziemię jako całość. Tam znaleziono Vulović.
Orientacyjny wygląd samolotu po rozpadzie w powietrzu i miejsce upadku szczątków Fot. Karel x/Wikipedia domena publiczna
Honke twierdził później, że usłyszał krzyk stewardesy dobiegający z wraku. Znalazł ją mocno krwawiącą z poważną raną na głowie. Niedługo później zemdlała. - Mężczyzna, który mnie znalazł, powiedział, że byłam w środkowej części samolotu. Leżałam głową w dół i częściowo wystawałam z wraku. Leżał na mnie martwy kolega i byłam dodatkowo przygnieciona wózkiem z jedzeniem i piciem. Podobno to mnie zatrzymało w samolocie - wspominała potem Vulović.
Po przetransportowaniu do szpitala stwierdzono, że ma pękniętą czaszkę i duży wylew krwi do mózgu. Miała też złamane obie nogi i zmiażdżone trzy kręgi, w tym jeden całkowicie. Dodatkowo pękła jej miednica i kilka żeber.
- Nikt nie wie, dlaczego przeżyłam. Jeden lekarz powiedział, że uratowało mnie niskie ciśnienie krwi. Tak po prawdzie to z tego powodu w ogóle nie powinnam dostać pracy stewardesy, ale przed komisją lekarską wypiłam dużo kawy. Podczas wypadku podobno straciłam szybko przytomność po dekompresji, a potem moje serce nie pękło - mówiła Vulović.
Przeżyć stewardesie mogło pomóc też to, iż kadłub opadał stosunkowo powoli, dzięki stawiającym duży opór powietrzu nadal przyczepionym do niego skrzydłom. Dodatkowo uderzył w zbocze porośnięte drzewami i zasypane śniegiem. Wszystko to razem najwyraźniej na tyle osłabiło upadek, że Vulović przeżyła.
Kobieta była w śpiączce przez dwa tygodnie. W ogóle nie pamiętała wypadku. Kiedy lekarz w szpitalu w Pradze dał jej gazetę z informacją o tym co się stało, zemdlała z emocji. Nie pamięta tego jednak. W połowie marca przetransportowano ją samolotem do szpitala w Belgradzie. Lekarze oferowali jej leki uspokajające na lot, ale odmówiła. - Nie pamiętałam nic z wypadku, więc nie bałam się latania. Wręcz przeciwnie, dalej chciałam pracować jako stewardesa - wspomina.
Pomnik na miejscu wypadku w obecnych Czechach Fot. palickap/Wikipedia CC BY-SA 3.0
Nie było jej jednak dane wrócić do ukochanego zawodu. Do września, przez osiem miesięcy, przechodziła leczenie i rekonwalescencję. - Chciałam wrócić do latania, ale powiedzieli mi, że nie pozwala na to moje zdrowie. Tak naprawdę nie było przeciwwskazań, ale nie chcieli mnie, bo bym przypominała o katastrofie. Posadzili mnie za biurkiem. Negocjowałam kontrakty cargo - mówiła Vulović. Kobieta stała się bardzo znana w Jugosławii i za granicą. Występowała w telewizji, udzielała wielu wywiadów.
Wyszła za mąż w 1977 roku i rozwiodła się dekadę później. Lekarze mówili, że może mieć dzieci, ale kiedy zaszła w ciążę, zarodek zagnieździł się poza macicą i prawie umarła z powodu komplikacji.
Pracowała do 1990 roku, kiedy musiała odejść z powodu publicznej krytyki Slobodana Milosevica, prezydenta Republiki Serbskiej. - Nie obchodziła mnie polityka. Chciałam tylko, aby mój naród przetrwał. Wszyscy myślą, że Serbowie są wojowniczy i źli, ale to nie tak. Zawsze prosiłam ludzi, żebyśmy nie szli na wojnę, nie walczyli z Bośniakami czy Chorwatami, bo jesteśmy wszyscy braćmi - mówiła.
Później wegetowała samotnie w mieszkaniu w Belgradzie. Coraz bardziej rozgoryczona odmawiała większości próśb o wywiad. Zmagała się z poczuciem winy, że tylko ona przeżyła katastrofę. Jej rodzice zmarli jeszcze przed rozpadem Jugosławii. Twierdziła, że jej wypadek wpędził ich przedwcześnie do grobu, ponieważ musieli sprzedać znaczną część majątku, aby płacić za jej leczenie.
- Nie jestem szczęściarą. To nie było szczęście. Wszyscy tak myślą, ale się mylą. Gdybym miała szczęście, to nie byłoby mnie w tym samolocie, a moi rodzice by żyli - mówiła w wywiadzie w latach 90. Zmarła samotnie w 2016 roku. Jej ciało znaleziono w mieszkaniu.
Śledczy uznali, że bombę w samolocie podłożyli chorwaccy nacjonaliści, ustasze. Nigdy jednak nikogo nie aresztowano ani nie skazano.
Już w XXI wieku niemiecki dziennikarz opublikował wyniki swojego śledztwa, opartego o niegdyś tajne dokumenty z archiwów służb czechosłowackich, które miały wskazywać, iż przebieg katastrofy samolotu Vulović był inny. Stwierdził, że maszynę zestrzeliło omyłkowo czechosłowackie wojsko, a sprawę zatuszowano. Eksplozja miała nastąpić na znacznie niższym pułapie rzędu kilkuset metrów, co istotnie by umniejszało wyjątkowość losu kobiety.
Twierdzenia dziennikarza zostały jednak odrzucone jako "teoria spiskowa" przez rząd Czech i Serbii, weteranów wojska czechosłowackiego oraz emerytowanych członków komisji badającej wypadek. Wbrew twierdzeniom dziennikarza, czarne skrzynki z samolotu nie zaginęły, ale zostały otwarte komisyjnie w Amsterdamie w obecności przedstawicieli Danii, Holandii, Czechosłowacji i Jugosławii. Z ich zapisu wynikało jednoznacznie, że do katastrofy doszło na wysokości przelotowej.
Sam dziennikarz przyznał później, że nie miał jednoznacznych dowodów, a jego teoria była efektem dedukcji. Księga Rekordów Guinnessa podtrzymała wobec tego rekord Vulović:
"Osoba, która przeżyła upadek z najwyższej wysokości bez spadochronu: 10 160 metrów"