"Świąteczny pokój" na Węgrzech właśnie się zakończył. Zgodnie z zapowiedziami z okresu przedświątecznego, przeciwnicy tzw. ustawy niewolniczej, Węgrzy wracają do strajkowania. Ramię w ramię na ulice ma wyjść nie tylko opozycja zjednoczona walką z rządem Viktora Orbana, ale też związki zawodowe. Oprócz tego w powietrzu wisi groźba strajku generalnego ze strony związkowców.
Sam protest rozszerzył się znacząco: początkowo był to sprzeciw wobec "ustawy niewolniczej", ale wraz z kolejnymi demonstracjami pojawiały się nowe żądania. Protestujący domagali się niezależnego sądownictwa, a także przywrócenia wolnych mediów. Doszło nawet do tego, że skrajna lewica i prawica zwarły szyki (Jobbik, MSZP i Momentum), by walczyć ze zmianami - oczywiście przy okazji zbijając na tym choć trochę politycznego kapitału.
Natomiast związkowcy podkreślali jeszcze, że chcą jeszcze co najmniej dwucyfrowej podwyżki płacy minimalnej, oraz zmian w legislacji, by lepiej chronić prawa pracowników.
Nie sądzę, by poprzez protesty udało się coś zmienić, ale to dobra okazja dla tych, którzy chcą wyrazić swój sprzeciw wobec rządu. Fidesz mógł stworzyć własną rzeczywistość, media i informacje są pod kontrolą rządu, ale widać, że nadal jest sporo ludzi, którzy tego stanu rzeczy nie akceptują. Już teraz widać, że to ma jakiś wpływ na działania rządu
- wskazuje politolog dr Andrea Schmidt z Uniwersytetu w Peczu w rozmowie z Gazeta.pl.
- Nie zgadzamy się na wielu płaszczyznach z Jobbikiem, tak samo z Socjalistami (MSZP). W normalnie funkcjonującej demokracji nie mielibyśmy nic do zrobienia z tymi partiami. Jednak w wadliwej demokracji, takiej jak na Węgrzech, musimy znaleźć jakieś obszary do współpracy. Na razie musimy przywrócić rządy prawa, a potem możemy debatować o naszych ideologicznych różnicach - opowiada Gazeta.pl Daniel Berg, członek zarządu partii Momentum. Berg sam podkreśla, że protesty to już nie tylko "ustawa niewolnicza", ale szereg innych żądań.
Jeden z postulatów udało się już pośrednio spełnić węgierskiemu rządowi. W nowy rok ogłoszono, że od 1 stycznia płaca minimalna wzrosła o 8 proc., a w 2020 roku wzrośnie o kolejne 8 proc.
To oznacza, że na Węgrzech miesięcznie będzie można zarobić minimum około 461 euro. Na to rozwiązanie przystały prawie wszystkie grupy i organizacje, z którymi się konsultowano - sprzeciw zgłosiła wyłącznie federacja związków MaSzSz (jedna z największych na Węgrzech).
Mimo podniesienia płacy minimalnej przez Viktora Orbana, Węgrzy nie zapomnieli, że także 1 stycznia w życie weszła "ustawa niewolnicza". Już w czwartek organizatorzy protestów zebrali się przed budynkiem parlamentu i zadeklarowali:
Składamy przysięgę, że rok 2019 będzie rokiem oporu, zarówno w parlamencie, jak i poza nim. Dokonamy tego dzięki jedności i współpracy wszystkich partii opozycyjnych
Dr Andrea Schmidt wskazuje, że to ciekawy wątek protestów, ponieważ podczas ostatnich wyborów opozycji zarzucano, że nie chce się jednoczyć, tymczasem teraz powstał "antyfideszowy front". Jednak jego los - jej zdaniem - jeszcze nie jest pewny.
Daniel Berg z Momentum zaznacza, że "to pozytywny znak", że do protestujących dołączają związkowcy, a partie potrafią się porozumieć, jednak ten front powstały na Węgrzech nie może na tym poprzestać. - Orban łatwo się nie podda, musimy dalej naciskać, poprzez demonstracje, obywatelskie nieposłuszeństwo - wylicza.
Politycy cały czas mobilizują Węgrów do wyjścia na ulice Budapesztu, a dopiero co wczoraj odbył się protest w miejscowości Szeged (Segedyn) na południu kraju. Jak donosili węgierscy dziennikarze, około 2 tys. osób pojawiło się, by wyrazić sprzeciw wobec "ustawy niewolniczej".
Co warto odnotować, w Szeged niesiono baner z logotypami zarówno prawicy, jak i lewicy - uwagę na ten mały szczegół zwrócił na Twitterze dr Dominik Héjj.
Jaka będzie skala demonstracji w sobotę 5 stycznia? Nie wiadomo, ale opozycja przyjęła jedną linię, ogłaszając wprost: Jeśli rząd zdradza własny kraj, nadchodzi rebelia. W porównaniu do grudniowych protestów nie ma już "efektu chwili", który wyprowadził Węgrów na ulice.
Według szacunków opublikowanych przez serwis Merce.hu, w Budapeszcie pojawi się co najmniej 30 tys. osób. Styczniowe protesty, w przeciwieństwie do tych z grudnia, mają też nie ograniczać się do samej stolicy - planowane są także w Debreczynie czy Szolnok.
- Liczbę protestujących trudno oszacować, sobota jest dniem wolnym, pogoda też ma jakiś wpływ, ale nie należy zapominać o jednym: Węgrzy są przekonani, że "ustawa niewolnicza", to ukłon rządu w stronę zagranicznych inwestorów, by jeszcze chętniej tutaj otwierali nowe biznesy. To może być zapalnik - ocenia dr Schmidt.
Daniel Berg z Momentum twierdzi, że najważniejsze jest, by ludzie wyszli na ulice, "pokazali się". - Tylko w ten sposób utrzymamy tę energię protestów - kwituje.