"Ustawa niewolnicza", choć jeszcze bez podpisu prezydenta Janosa Adera, doprowadziła do masowych protestów w Budapeszcie i kilku innych miastach na Węgrzech. Prezydent w zasadzie do świąt ma czas na to, by parafować przepisy, które sprawią, że górna liczba godzin nadliczbowych zmieni się z 250 do 400 (a 250 stanie się obowiązkowymi, a 150 - dobrowolnymi).
Jednak nie tylko na tej jeden zmianie z "ustawy niewolniczej" opierają się jej krytycy i przeciwnicy. Z jednej strony Viktor Orban i jego rząd postawili pracowników przed faktem dokonanym (a nic nie zapowiada tego, by nagle się z pomysłu wycofano), z drugiej - nie daje za wiele w zamian, żadnych gwarancji.
Poza "nadliczbówkami" to właśnie o gwarancje chodzi - nie dość, że rozliczenie nadprogramowych godzin nadejdzie w ciągu trzech lat (a nie jak wcześniej - roku), to rząd nie zabezpiecza interesów pracowników.
Węgrzy pracujący według nowego planu nie będą mieć pewności, kto wypłaci im zaległe pieniądze, jeżeli ich pracodawca upadnie.
Sumą tych wszystkich niewiadomych stały się właśnie protesty, których echa na razie nie milkną i nic nie zapowiada, że ustaną. Tak przynajmniej deklarują ich uczestnicy.
- Protesty przebiegają całkiem pokojowo, choć zdarzają się przypadki nadużyć wobec demonstrujących. Na przykład mojego chłopaka zatrzymano bez podania powodów - opowiada Gazeta.pl Anna uczestniczka protestów w Budapeszcie, mieszkająca w stolicy Węgier.
Także we wtorek na ulicach Budapesztu protestowano przeciwko "ustawie niewolniczej". - Dzisiaj było nas mniej, ale znów wyszliśmy na ulice. Kolejna demonstracja będzie w piątek, ogromna - zapowiada Anna. Pytana, czy oczekuje, że protesty będą dalej trwać, nawet jeśli ustawa zostanie podpisana, odpowiada:
Tym razem jesteśmy zawzięci, nieustępliwi. Mówimy nawet: "minden nap tüntetünk". To znaczy, że będziemy pojawiać się codziennie.
Antyrządowe demonstracje w proteście przeciw 'ustawie niewolniczej' na Węgrzech. Budapeszt, 13 grudnia 2018 Zoltan Balogh / AP
W mediach można było już przeczytać, że Orban forsując takie rozwiązania stracił wyczucie, a protesty mogły wyrwać mu się spod kontroli. Sam Orban milczy, dotąd nie zabrał głosu w sprawie protestów (obecnie przebywa w Wiedniu).
Natomiast ze strony węgierskich władz płynie jeden, stały przekaz: że protesty inspiruje George Soros i wrogie krajowi siły. Pojawia się też taka narracja, którą przytacza Anna z Budapesztu: Władza tłumaczy nam, że "ustawa niewolnicza" pozwoli ludziom więcej pracować, a co za tym idzie - więcej zarabiać.
Ta cisza ze strony premiera Węgier oczywiście podsyciła spekulacje, jak duże polityczne koszta może ponieść, a nawet - czy to nie początek końca lidera Fideszu.
Tyle tylko, że to nic nowego. Wieszczenie upadku Orbana - co już też można było przeczytać - jest przedwczesne. Dr Dominik Héjj, politolog, prowadzący portal kropka.hu, w rozmowie z Gazeta.pl, żartuje nawet, że nie jest w stanie zliczyć, ile razy już słyszał o tym, że Orban "przekroczył czerwoną linię".
Dr Héjj wylicza, że kilka czynników działało na niekorzyść protestujących, przez co demonstracje nie osiągały - w domyśle - pełnych rozmiarów, jak np. pora roku, czy niedojeżdżające do Budapesztu pociągi. Jednocześnie wskazuje, że niezależnie od oceny słuszności postulatów protestujących, Orban ma wystarczającą władzę, by zignorować demonstrujących. - Jest za wiele pól, które mu sprzyjają, pytanie jednak czy to się zawsze opłaca - stwierdza.
Nie jest to teza na wyrost. Rządzone od 2010 roku przez Orbana Węgry to w tej chwili państwo przemeblowane na myśl Fideszu, na wszystkich możliwych szczeblach. Efekt tych zmian jest jeden: nowe pozycje zajmują ludzie związani z partią. Ostatecznie więc nie ma w tej chwili ośrodka, który mógłby wyprowadzić jakikolwiek cios. Nawet jeśli na ulice stolicy znów wyjdą tysiące ludzi.
Świetnie podsumował to jakiś czas temu w tekście dla "Klubu Jagiellońskiego" Dariusz Kałan:
Żeby wygasić mandat prezesowi Sądu Najwyższego, zmieniono jego nazwę. Krajową Radę Sądowniczą zlikwidowano, w jej miejsce powołano nową instytucję z prezesem wybieranym przez parlament. To stanowisko przypadło żonie współzałożyciela Fideszu. Ten schemat będzie się powtarzał i w innych dziedzinach. Przeprowadzić czystki, zlikwidować starą instytucję i powołać nową z lojalistą na czele.
(...)
Powołano nowe instytucje, nadano im patriotyczne nazwy, zatrudniono nowych ludzi, skupiono sznurki w jednym ręku. Publika była zadowolona.
Mając taką gwardię zależnych od siebie ludzi, większość konstytucyjną (na 198 parlamentarzystów ma 116), protesty Orbanowi nie są straszne. Nawet jeśli w świat idą też takie obrazki jak z ostatnich dni, gdy parlamentarzystów siłą wyprowadzano z budynku państwowej telewizji MTVA.
Antyrządowe demonstracje w proteście przeciw 'ustawie niewolniczej' na Węgrzech. Budapeszt, 13 grudnia 2018 Zoltan Balogh / AP
Czy jednak protesty mogą coś zmienić? Według dr Héjj na razie można wyróżnić dwa znaczące momenty, brakuje jednak zapowiedzi, że mogą one zakończyć się wycofaniem Fideszu z "ustawy niewolniczej". Pierwszy to alians opozycji i ewentualne jego efekty.
W Budapeszcie ramię w ramię przeciwko Orbanowi protestowały Jobbik i Momentum. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że Jobbik jest jeszcze bardziej na prawo od Fideszu, gdy Momentum szło do wyborów z hasłami proeuropejskimi czy jasno opowiadało się za małżeństwami jednopłciowymi.
Powstało szerokie porozumienie opozycji, moim zdaniem to jest w tych protestach najciekawsze. Polityka jest nieprzewidywalna, widać to na przykładzie Jobbiku z Momentum ich kooperacji. Pierwszy raz od dawna opozycja wykazała się inicjatywą, wspólnym działaniem, będzie jednak musiała zdecydować czy dalej pójdzie jakaś forma wspólnego bloku czy rozpadnie z powrotem
- opowiada Héjj. Opozycja rozszerzyła zresztą swoje postulaty, nie jest to już tylko żądanie wycofania się z "ustawy niewolniczej". Dołączono do tego apele o przywrócenie wolności mediom i niezależności sądownictwu.
Zmieniły się też postulaty protestujących. Jak mówi Gazeta.pl Anna: - Zmiany w wymiarze sprawiedliwości pozwolą, albo już pozwalają, Fideszowi nie tylko na jeszcze łatwiejsze modelowanie prawa, ale też na podejmowanie jakichkolwiek decyzji.
Drugi wątek ostatnich protestów - według Héjj - dotyczy tego, jak władze Węgier będą się tłumaczyć z tego, jak potraktowano posłów opozycji w poniedziałek. Pytany, czy przypadkiem nie znajdzie się jakiś "kozioł ofiarny", którego Fidesz wystawi jako winnego, odpowiada:
Trudno byłoby znaleźć kogoś takiego, bo winę ponosi system. W mediach mówi się , że decyzję o poturbowaniu posłów musiało podjąć ministerstwo. Odpowiedzialność może się rozmywać
Do obrazu obecnej sytuacji na Węgrzech, poza zdjęciami i relacjami z protestów, można dołożyć jeszcze jeden element układanki. Na razie gubi się on wśród głosów sprzeciwu, postulatów opozycji, czy oskarżeń ze strony Fideszu. Brakuje bowiem odpowiedzi na pytanie: W jakiej kondycji są węgierska gospodarka i rynek pracy, skoro ustawowo trzeba wprowadzać "ustawę niewolniczą" i odgórnie narzucać nadgodziny?