Najpierw prosty przykład. W drodze prowadzącej do twojego osiedla powstała wielka dziura. Piszecie z sąsiadami petycje do burmistrza, prosicie, błagacie - nic. Kolejne urzędy przerzucają się odpowiedzialnością, dziura się powiększa, a razem z nią rośnie wasza złość i poczucie bezradności. W końcu zwołujecie się na FB i idziecie demonstrować pod urząd miasta, jakiś bardziej krewki sąsiad bierze jajka i pomidory, które lecą w okna burmistrza, dochodzi do przepychanki z ochroniarzami, co barwnie opisują lokalne media. Myślicie sobie: jest dobrze, nagłośniliśmy problem, teraz dziura zostanie załatana.
Następnego dnia odbywa się kryzysowe posiedzenie rady miasta, na którym radni z wielką troską pochylają się nad problemem… populizmu. „Obywatele naszego miasta ulegli niebezpiecznej radykalizacji, musimy wyciągnąć wnioski” - mówi burmistrz. Miejscowe autorytety organizują debatę naukową pod tytułem „Samorządy i populizm. Jak polaryzacja postaw niszczy spokój naszych małych ojczyzn”. Lokalna gazeta publikuje serię tekstów o wpływie mediów społecznościowych na agresywne zachowania. Radni przegłosowują nowelizacje budżetu i przyznają waszemu osiedlu dodatkowe środki na całoroczne „warsztaty prodemokratyczne”. Nie udaje się ich jednak zorganizować, ponieważ dziura urosła już do dwóch metrów głębokości i prelegenci nie dojechali.
Tak mniej więcej wygląda w Europie debata publiczna. Ilekroć coś jest nie tak, ilekroć dochodzi do erupcji niezadowolenia, a obywatele zachowują się nieestetycznie lub nieracjonalnie (palą samochody, jak teraz we Francji, albo głosują za brexitem, jak dwa lata temu w Wielkiej Brytanii), tylekroć debatujemy o populizmie, kryzysie demokracji, fake newsach oraz trollach Putina, które zwiodły ludzi na manowce. Nie twierdzę, że nie istnieją trolle Putina. Istnieją i nawet potrafią być skuteczne np. we Francji z rosyjskich kont internetowych rozsyłano ostatnio drastyczne zdjęcia pobitych przez policję demonstrantów z ruchu „żółtych kamizelek”. Zdjęcia wywołały szok, a chwilę później okazało się, że w ogóle nie pochodzą z Francji. Takie rzeczy trzeba oczywiście demaskować.
Mam jednak wrażenie, że kompletnie gubimy proporcje. Kiedy dostajemy przeciek od zachodnich służb wywiadowczych, że kremlowska fabryka trolli znowu rozsiewa w naszych społeczeństwach fake newsy, to potrafimy urządzić prawdziwy komentatorski festiwal. Piszemy o tym przez całe tygodnie. Gdy natomiast ukazuje się raport Międzynarodowej Organizacji Pracy o stagnacji płac w Europie (zwłaszcza płac niższej klasy średniej, a więc grupy, która od pięciu tygodni wychodzi na ulice w całej Francji), to w naszych mediach napisze o tym jedynie Adriana Rozwadowska. Niewiele lepiej jest w mediach zachodnich.
W 2017 roku realne płace spadły we Francji, Włoszech, Niemczech, Hiszpanii. W innych krajach (poza Polską) rosły ledwo ledwo. Widać też ze statystyk MOP, że płace przestały podążać za produktywnością tj. nawet gdy europejczycy pracują wydajniej, nie ma to przełożenia na ich zarobki. Zysk ze wzrostu PKB trafia do właścicieli kapitału (właścicieli firm, akcjonariuszy, a więc do 1 proc. najzamożniejszych). I nie jest to jedyny taki raport. Spadek udziału płac w PKB krajów Zachodu od lat zauważają Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy.
Prawdziwa wiadomość brzmi: mamy w Europie problem nie tyle z Putinem, co z erozją klasy średniej, a kłopoty klasy średniej zwykle prowadzą do kłopotów demokracji. I dopiero na tak przygotowanym gruncie mogą kwitnąć kremlowskie trolle i siać zamęt.
Rzecznicy rozumu, „podejścia naukowego” i „prawdziwych danych” (a nie fake newsów) mają zaskakujący problem z przyjmowaniem badań naukowych i danych, jeśli tylko zaburzają one ich ideowy komfort. Konfederacja „Lewiatan” zorganizowała ostatnio debatę o przyszłości Unii Europejskiej, na której prof. Dariusz Rosati przekonywał, że w Europie nie istnieje problem nierówności. Jest to bowiem problem wymyślony. Rosati: „Zagrożenie ubóstwem we Francji jest prawie najniższe w Europie. A jednak ludzie się buntują. Dlaczego? Z powodu dezinformacji. To wina social mediów. Trzeba walczyć z dezinformacją”.
Nie wierzę, że Rosati o raporcie MOP i stagnacji płac nie słyszał. W końcu jest europosłem, któremu płacimy z naszych podatków między innymi za to, żeby takie rzeczy za nas - zapracowanych obywateli - czytał i wyciągał polityczne wnioski. Obawiam się więc, że raport czytał, ale nie przyjął do wiadomości. Gdyby bowiem Rosati na rzeczonej konferencji miał powiedzieć coś bliższego prawdzie, pewnie musiałoby to zawierać sporą dozę autokrytycyzmu, bezradności i brzmieć mniej więcej tak: „Problem rosnących nierówności potwierdzają wszystkie nowe badania, kwestionowanie tego przypomina ruch antyszczepionkowy lub zaprzeczanie globalnemu ociepleniu. Wywodzę się z lewicy, byłem ministrem w rządzie SLD i problemy społeczne są dla mnie ważne. Ale myślę, że lewica w całej Europie popełniła sporo błędów. My w Polsce również. Nie mam pomysłu, co w zglobalizowanym świecie z problemem płac zrobić. Musimy szukać nowych rozwiązań”.
Być może takie zdania brzmią mniej seksi, niż proste „wszystko jest winą social mediów”. Możliwe również, że takie „nie wiem, nie mam pomysłu” zostałoby uznane u polityka za objaw słabości. Ale czy nie można chociaż od czasu do czasu powiedzieć wyborcom prawdy?
Od kryzysu 2008 roku europejska debata publiczna wygląda żałośnie. Zaczęło się od szukania kozła ofiarnego, którego można obwinić o załamanie gospodarcze. Znaleziono Greków. I stworzono mit o ich lenistwie oraz rozrzutności. Dziennikarze ze śmiertelną powagą powtarzali „informacje” z niemieckiego pisemka satyrycznego - publikującego zmyślone newsy - że Grecy dostawali od pracodawców po 100 euro dodatku za mycie rąk albo pranie skarpet. Dlaczego wierzyliśmy w te absurdy? Bo nam pasowały. Dzięki temu nie musieliśmy zajmować się istotą problemu, czyli wadliwą konstrukcją strefy euro, w której biedniejsze kraje są w zasadzie skazane na zapożyczanie się u krajów bogatych (jeśli chcą osiągnąć wzrost gospodarczy). Problem złej konstrukcji strefy euro jest w ekonomii znany, zbadany, pisał o nim noblista Joseph Stiglitz w książce „Euro. W jaki sposób wspólna waluta zagraża przyszłości Europy”, a także prof. Stefan Kawalec (współtwórca planu Balcerowicza) w książce „Paradoks euro. Jak wyjść z pułapki wspólnej waluty”. I od razu dodam: obaj autorzy nie są żadnymi populistami i życzą Unii jak najlepiej. Zrobiono jednak wszystko, aby temat nie dotarł do opinii publicznej i żeby dyskusja o kryzysie ograniczała się do chłostania „leniwych Greków”. Dlaczego? Bo jeszcze by się nasi milusińscy, nasze głupiutkie społeczeństwa zbiesiły, nie zrozumiały dokładnie i zaczęły się domagać zbyt radykalnych zmian.
W ten sposób monopol na krytykowanie wspólnej waluty i Unii Europejskiej oddaliśmy prawicowym populistom, którzy robią to po swojemu, czyli głupio.
Podobnymi mitami przyklepujemy brexit. Nie chcemy przyznać, że swoboda przepływu pracowników między krajami Unii powoduje jakieś problemy (na przykład stagnację płac w niektórych grupach zawodowych). Wolimy powtarzać, że zwycięstwo brexitowców w referendum dwa lata temu to efekt bredni Faraga z Partii Niepodległościowej oraz głupoty premiera Camerona, który do referendum doprowadził. Reszty dzieła dokonały jak zawsze trolle Putina, które napędziły brexitowcom głosów. Powtórzę: nie twierdzę, że tego wszystkiego nie było. Kreml chętnie finansuje rozmaite antyunijne ruchy. Ale grunt dla ich sukcesów przygotowaliśmy jednak we własnym zakresie.
Przez ostatnią dekadę rządzący w Anglii (i to jest rzeczywista wina Camerona) forsowali brytyjską wersję „taniego państwa” i obcinali wydatki na usługi publiczne. Zwalniano lekarzy z publicznych przychodni, dogęszczano szkoły i w tym właśnie czasie do Wielkiej Brytanii przyjechało milion imigrantów zarobkowych z Polski. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, żeby przewidzieć, że kolejki do szpitali, przychodni i szkół - które teraz dodatkowo wydłużyli przyjezdni - to gotowy przepis na wzrost nastrojów antyimigranckich. I gotowy przepis na brexit.
W Irlandii na imigrantach najbardziej skorzystał biznes mięsny. Zamykano na jeden dzień rzeźnie, żeby zwolnić całą załogę (pozwalało to ominąć przepisy o grupowych zwolnieniach), następnie zatrudniano ludzi na nowo, ale już za 70 proc. stawki. Czy cokolwiek z tym zrobiliśmy? Czy odbył się szczyt unijnych ministrów pracy, którzy by wymyślili sposób na to, aby granice dla pracowników pozostały otwarte (to ogromna wartość Unii!), a jednocześnie żeby nie dochodziło do takich praktyk? Przecież można było przewidzieć, że zostawienie wszystkiego wolnemu rynkowi wywoła społeczną frustrację, wściekłość „lokalsów” na przyjezdnych, wzrost ksenofobii, a w przyszłości głosowanie na polityków, którzy będą krzyczeć, że to wszystko wina Unii.
Od pięciu tygodni mamy w Europie kolejny wybuch niezadowolenia, którego „nikt się nie spodziewał” - bunt francuskich „żółtych kamizelek”. Gdy zapytać protestujących ludzi, o co im chodzi, można usłyszeć: niskie płace, słaby transport publiczny na prowincji, cięcia w publicznej służbie zdrowia, nierówności. Warto się cieszyć, że protestujący mówią o swoich rzeczywistych problemach, zamiast bredzić o wielkiej Francji czy obronie przed Islamem. Nie dali się uwieść populistom. Na razie.
Mimo to po raz kolejny słychać, że sprawa na pewno ma drugie dno, może to jakiś fortel Marine Le Pen przeciw Macronowi albo kolejna wojna informacyjna Kremla, która podburzyła ludzi, bo przecież bogaci Francuzi nie mają powodów do narzekań.
„Żółte kamizelki” podały europejskim politykom jak na tacy problemy, którymi trzeba się zająć. Tak samo we Francji, Hiszpanii, Niemczech czy w Polsce (z brakiem transportu na prowincji mamy przecież identyczny problem). Zostawmy więc lepiej Putina, nie mamy na niego najmniejszego wpływu. Możemy jednak mocno utrudnić mu robotę, jeśli zadbamy o większą sprawiedliwość na własnym podwórku.
Tydzień Sroczyńskiego – w każdą niedzielę o 20 Grzegorz Sroczyński z Gazeta.pl podsumowuje tydzień opisując wydarzenie być może w ostatnim czasie najważniejsze. Takie, które może mieć wpływ na świat, siłę by go zmieniać. Które warto poznać głębiej, by wiedzieć co się właśnie dzieje.