Ostatnim śladem po nich jest głośny huk. Znów szukają zaginionego okrętu z potomkinią Polaków

Kilka komunikatów radiowych, informacja o awarii, a potem głośny huk pod wodą i cisza. Rok temu zaginął bez śladu argentyński okręt podwodny ARA San Juan. Jego dramatyczne poszukiwania przykuły uwagę całego świata, jednak do dzisiaj nie udało się znaleźć najmniejszego śladu. Trwająca właśnie kolejna faza poszukiwań na razie jest rozczarowaniem.

Obecnie wraku okrętu poszukuje amerykańska firma Ocean Infinity przy pomocy  specjalistycznego statku badawczego. Na mocy umowy z argentyńską flotą Amerykanie będą prowadzić badania przez łącznie 60 dni i otrzymają zapłatę tylko w przypadku sukcesu. Na razie na takowy się nie zanosi.

Po 40 dniach poszukiwań rozpoczętych w połowie września Amerykanie chcieli w ostatnich dniach października zawiesić akcję i dokładnie przeanalizować dotychczasowe wyniki. Planowali powrócić do działania na oceanie dopiero na początku 2019 roku i wówczas poszukiwać przez ostatnie 20 dni. Pod presją Argentyńczyków, zaskoczonych takim obrotem wydarzeń, zmienili jednak plany. Obecnie kończą kolejną fazę skanowania dnia w rejonie zaginięcia okrętu. Nie ma na razie doniesień, aby natrafili na wrak.

Ten sam statek firmy Ocean Infinity nie tak dawno prowadził inne żmudne i bezowocne poszukiwania. Przeczesywał Ocean Indyjski w poszukiwaniu wraku samolotu Boieng B777 linii Malaysian Airlines, który zaginął w 2014 roku podczas lotu MH370. Podczas obu akcji główne wyzwanie było takie same, czyli duży obszar poszukiwań i trudne dno.

Statek badawczy firmy Ocean Infinity. Na pierwszym planie jeden z autonomicznych dronów używanych do poszukiwańStatek badawczy firmy Ocean Infinity. Na pierwszym planie jeden z autonomicznych dronów używanych do poszukiwań Fot. Ocean Infinity

Tragiczny dzień 15 listopada 

Pierwszy problem wynika z tego, że Argentyńczycy nie wiedzą, gdzie dokładnie zaginął ich okręt podwodny. ARA San Juan płynął na początku listopada 2017 roku z portu Ushuaia na południowym krańcu kraju do bazy Mar del Plata. Okręt miał do pokonania prawie dwa tysiące kilometrów po sztormowym południowym Atlantyku.

Ostatnia łączność z liczącą 44 osoby załogą miała miejsce 15 listopada. Dowódca okrętu informował, że doszło do awarii. Przez chrapy (system rur umożliwiających pobieranie powietrza do zasilania silników z powierzchni, podczas gdy sam okręt jest pod wodą) do wnętrza jednostki wlała się woda i przedostała się do dziobowego przedziału baterii. W wyniku spięć wybuchł pożar, który załoga zdołała ugasić. Okręt kontynuował marsz do bazy w ciężkim sztormie.

Trzy godziny później sieć podwodnych hydrofonów organizacji CTBTO (nadzoruje zakaz przeprowadzania prób jądrowych i ma szereg specjalnych stacji nasłuchowych na wypadek, gdyby jakieś państwo potajemnie zdetonowało ładunek w oceanie) wychwyciła głośny dźwięk w rejonie, w którym powinien być okręt. Po kilku dniach analiz uznano, że był on podobny do tego, jak musi brzmieć gwałtowna implozja kadłuba okrętu podwodnego. Wskazywałoby to na zmiażdżenie jednostki przez ciśnienie wody po zejściu na zbyt dużą głębokość.

Potem nastała cisza. Poszukiwania wszczęto dopiero po trzech dniach, kiedy okręt nie dawał znaku życia.

Zapis dźwięku i jego lokalizacja wykryta przez hydrofony CTBTOZapis dźwięku i jego lokalizacja wykryta przez hydrofony CTBTO Fot. CTBTO

Bardzo złe miejsce do poszukiwań 

Podczas 15 dni poszukiwań nie natrafiono na żaden ślad zaginionego okrętu. W akcji Argentyńczykom pomagał szereg państw, które przysłały swoje jednostki i samoloty. Kiedy już nie było szans, aby ktoś z załogi jeszcze żył, poszukiwania odwołano. Później przez pewien czas Argentyńczykom pomagali jeszcze Rosjanie, którzy przeczesywali dno w rejonie wychwycenia dźwięku implozji. Problem w tym, że namiar nie był specjalnie precyzyjny. Błąd może wynosić kilkadziesiąt kilometrów. Argentyńska flota podawała, że zawężony obszar poszukiwań to koło o średnicy 80 kilometrów, co oznacza około pięciu tysięcy kilometrów kwadratowych dna do przeszukania.

Dodatkowo to dno jest bardzo trudne do badania. Okręt zaginął w miejscu, gdzie kończy się szelf kontynentalny i zaczyna się skok kontynentalny. Do tej pory łagodne dno ciągnące się na głębokości około stu metrów gwałtownie opada w kierunku głębi oceanicznej sięgającej sześciu kilometrów. Oznacza to wielkie podwodne urwisko poprzecinane głębokimi kanionami. Znalezienie w takim miejscu wraku to nie lada wyzwanie. Mógł zsunąć się na dużą głębokość i utknąć w jakiejś szczelinie.

Jedyną szansą na jego zlokalizowanie jest użycie sonarów, które skanują dno podobnie do radaru. Dają obraz jego kształtu i na tej podstawie komputery oraz ludzie muszą uznać, czy ten garb to może kadłub okrętu, czy górka mułu na skałach. Na płaskim dnie szelfu kontynentalnego to znacznie łatwiejsze zadanie niż w skalistych kanionach i urwiskach skoku kontynentalnego, gdzie dno jest bardzo nieregularne. Wyłuskanie z  jego obrazu niewielkiego kadłuba ARA San Juan, na dodatek mogącego być mocno zdeformowanym lub wręcz w kawałkach, to karkołomne zadanie.

Regułą podczas takich poszukiwań jest mnóstwo potencjalnych znalezisk, które muszą zostać później zbadane z bliska i w zdecydowanej większości okazują się skałą o niecodziennym kształcie. Nadzieje na znalezienie wraku ARA San Juan nie są więc wielkie. Poszukiwania mogą trwać lata, w zależności od tego jakie środki zainwestuje w nie Argentyna i czy będzie im sprzyjało szczęście.

Trasa rejsu i region poszukiwań wraku. Mniejszy, żółty okrąg, to obszar wskazany przez CTBTOTrasa rejsu i region poszukiwań wraku. Mniejszy, żółty okrąg, to obszar wskazany przez CTBTO Fot. Armada Argentina

Zagadka pozostaje niewyjaśniona

Na argentyńską marynarkę wojenną jest jednak wywierana presja, aby starała się znaleźć wrak. Zaginięcie okrętu wywołało duże poruszenie w społeczeństwie, które rok temu przez niemal miesiąc żyło głównie tą sprawą. Wojsko i władze były powszechnie krytykowane. Tragedia doprowadziła do dymisji dowódcy argentyńskiej floty. Trwa również postępowanie sądowe mające wyjaśnić okoliczności śmierci 44-osobowej załogi. W jej składzie była pierwsza kobieta w argentyńskiej broni podwodnej, mająca polskie korzenie Eliana Maria Kowalczyk.

Tragedia unaoczniła też dobitnie, w jakim stanie są siły zbrojne Argentyny, które od lat zmagają się z konsekwencjami niskich wydatków na obronność. Po okresie gwałtownej rozbudowy w okresie rządów junty wojskowej w latach 70. i 80. (wydatki sięgały nawet 4,5 procent PKB), od około 30 lat oscylują w rejonie 1 procentu PKB. To zdecydowanie za mało, aby utrzymać je w dobrym stanie. Zdecydowana większość sprzętu jest stara i nie ma pieniędzy na jego modernizację.

Zaginiony okręt był już dość wiekowy, ponieważ zbudowano go na początku lat 80. W latach 2008-2013 teoretycznie przeszedł gruntowny remont, ale ze względu na brak funduszy był ograniczony i pojawiły się doniesienia, że doszło do korupcji oraz zamontowania akumulatorów nie spełniających wymogów. Wszczęto śledztwo, ale nie są jeszcze znane jego wyniki.

Nie jest też pewne, czy kiedykolwiek z całą pewnością uda się ustalić co dokładnie stało się 15 listopada 2017 roku na pokładzie ARA San Juan. Nawet oględziny wraku mogą nie dać jednoznacznych odpowiedzi. Najpopularniejsza teoria mówi o tym, że choć kapitan poinformował o ugaszeniu pożaru, to niedługo później problemy wróciły. Przez najwyraźniej uszkodzone chrapy mogło się wlać więcej wody o co w sztormowej pogodzie nietrudno. Dodatkowo akumulatory stosowane na okrętach podwodnych tego rodzaju po zetknięciu z wodą wydzielają silnie trujące i wybuchowe gazy. Mogło dojść do niekontrolowanego zalewania, ponownego pożaru lub eksplozji albo zatrucia załogi. W efekcie utracono kontrolę nad okrętem, który zaczął gwałtownie opadać na dno i po przekroczeniu głębokości krytycznej wynoszącej około 300 metrów został zmiażdżony przez wodę.

Więcej o: