Prezydent Donald Trump wzywał Amerykanów do głosowania na Republikanów, bo zwycięstwo opozycji jego zdaniem oznacza "wyższe podatki i napływ nielegalnych imigrantów". Z kolei jego poprzednik Barack Obama, który wspierał Demokratów, zarzucił konkurentom podsycanie lęków i granie strachem.
Tak kończyła się kampania wyborcza w USA. We wtorek Amerykanie idą do urn i wybierają w tzw. midterm elections - wyborach połowy kadencji. Przypadają one na połowę czteroletniej kadencji prezydenta, a wybierani są wszyscy 435 członkowie Izby Reprezentantów i jedna trzecia senatorów.
Te wybory przyciągają mniejszą uwagę za granicą, niż prezydenckie. Nie ma dwóch wyrazistych kandydatów, lecz setki osób startujących do parlamentu. Do tego wybory są złożone. Amerykanie wybierają całą niższą izbę, ale tylko jedna trzecią wyższej; do tego wybierani są gubernatorzy - ale tylko w części stanów - i parlamenty stanowe, a także prokuratorzy generalni niektórych stanów, sędziowie i nie tylko. Wreszcie w niektórych miejscach wybory są połączone z rodzajem referendum nad prawem podatkowym czy legalizacją marihuany.
W takich wyborach trudno mówić o jednoznacznym zwycięstwie, choć z pewnością wyniki ogólnokrajowe będą odczytywane jako swego rodzaju plebiscyt popularności Donald Trumpa w połowie prezydentury. Jednak nie tylko dlatego te wybory są określane jako wyjątkowo ważne. Opozycja ma szanse na zwycięstwo w wyborach parlamentarnych i zdobycie większości w Izbie Reprezentantów. Teraz obie izby kontroluje partia Donalda Trumpa i utrata legislatywy może diametralnie zmienić kolejne dwa lata jego prezydentury.
Zazwyczaj w czasie midterm elections to partia urzędującego prezydenta traci mandaty w parlamencie. BBC przypomina, że tak było w 13 z ostatnich 15 wyborów w połowie kadencji. Serwis fivethirtyeight.com prognozuje, że Demokraci mają ponad 80 proc. szans na zdobycie większości z Izbie Reprezentantów. Sondaże dają im kilkuprocentową przewagę w liczbie głosów.
Do większości potrzebne jest 218 głosów (z 435). Według prognozy BBC Demokraci mają 182 "pewne" mandaty i 10 prawdopodobnych. 48 miejsce jest określana wyścigi z równymi szansami - jednak aż 45 z nich to miejsca obecnie obsadzone przez Republikanów, zatem muszą oni "bronić" tych mandatów". W mediach pojawiło się nawet termin "niebieska fala" (niebieski to kolor Demokratów, czerwony - Republikanów). Jednak wybory prezydenckie pokazały, że do prognoz i sondaży trzeba podchodzić ostrożnie. W 2016 roku prawdopodobieństwo zwycięstwa Hillary Clinton określano na ponad 90 proc., jednak - choć zdobyła więcej głosów - to przegrała wybory.
Z prognoz wynika, że Demokraci nie mają co liczyć na większość w Senacie, gdzie Republikanie mają obecnie 51 miejsc ze 100. Amerykanie co dwa lata wybierają 1/3 liczby Senatorów na 6-letnią kadencję. Te wybory do izby wyższej są dla Demokratów trudne. Z 35 miejsc do obsadzenia aż 26 to obecnie mandaty opozycji, ma ona zatem więcej miejsc, których musi "bronić". Fivethirtyeight.com prognozuje, że Republikanie mają 85 proc. szans na utrzymanie większości w Senacie, a możliwe, że nawet zwiększą przewagę do bardziej komfortowej liczby niż obecnie.
- W ostatnich latach pojawiają się problemy metodologiczne z sondażami. Coraz mniej osób odbiera telefony stacjonarne, telefony komórkowe nie oddają całości społeczeństwa i próba staje się niereprezentatywna. Dlatego w mniejszym stopniu możemy polegać na tych badaniach - mówi w rozmowie z Gazeta.pl dr Tomasz Płudowski, amerykanista i medioznawca z UKSW.
Ekspert zwraca jednak uwagę, że także inne czynniki i trendy wskazują na zwycięstwo Demokratów. - To dla nich dobry moment. W ostatnich latach w wyborach w połowie kadencji partia prezydenta traciła mandaty - mówi i przypomina, że tak był m.in. w przypadku Baracka Obamy, George'a W. Busha i Billa Clintona.
- Demokratom brakuje dwóch głosów w Senacie i 23 w Izbie Reprezentantów. Mają szansę na uzyskanie tych miejsc, zwłaszcza w tym drugim przypadku. Większość z niepewnych mandatów wybierana jest w okręgach, w których wygrała Hillary Clinton, co daje im nadzieję - stwierdza.
Jednym z głównych tematów kampanii - podobnie jak przed wyborami w 2016 roku - była kwestia migracji. Donald Trump straszył przybyszami zza południowej granicy, szczególnie tzw. "karawaną". To grupa kilku tysięcy osób, głównie z Hondurasu i Gwatemali, które uciekają przed przemocą, prześladowaniem i fatalną sytuacją ekonomiczną w swoich krajach. Pieszo idą oni do USA, by tam wnioskować o azyl. Ich marsz jest też formą manifestacji. Trump i przychylne mu media mówią, że w karawanie są przestępcy, a nawet, że jest ona "inwazją". Prezydent wysłał na granicę tysiące żołnierzy - więcej, niż jest osób w karawanie. Jednak nawet w telewizji Fox News, znanej ze sprzyjania Trumpowi, jeden z prowadzących mówił, że karawana jest bardzo daleko od USA, obywatele nie mają czego się bać, a mówienie o niej to tylko element kampanii.
- Prezydent Trump postanowił znów oprzeć kampanię na niechęci do imigrantów. Wraca do kwestii, która przyczyniła się do jego zwycięstwa w 2016 roku - podkreśla ekspert.
Zdaniem Płudowskiego to może do pewnego stopnia zadziałać dzięki relacjom nt. karawany migrantów w Ameryce Środkowej. - Widzimy te obrazy medialne, które bardzo silnie działają na emocje. W nie najlepszej sytuacji ekonomicznej to może działać na korzyść Trumpa - podkreśla.
Z kolei dla Demokratów tematem napędowym kampanii było sprzeciwianie się Trumpowi. Dwa lata jego prezydentury upłynęły pod znakiem protestów - zarówno ulicznych, jak i w parlamencie, gdzie próbowano blokować m.in. kandydatów Trumpa do Sądu Najwyższego. - Po stronie Demokratów jest bardzo silna motywacja w związku z nietypowością prezydentury Trumpa i łamaniem przez niego zasad - ocenia Płudowski.
- Trump jest szczególnie niepopularny w dużych miastach, wśród kobiet, mniejszości etnicznych i innych grup, które tradycyjnie głosują na Demokratów - przypomina amerykanista.
- Od momentu jego wygranej obserwujemy bardzo silną polaryzację i większą motywację wśród niektórych grup do kandydowania, głosowania, wzięcia spraw w swoje ręce. Już widzimy, że kandyduje więcej kobiet niż kiedykolwiek wcześniej i możemy się spodziewać większej frekwencji
- mówi Płudowski.
Przykładem jest m.in. Alexandria Ocasio-Cortez, która kandyduje do Kongresu. W prawyborach pokonała urzędującego członka Izby Reprezentantów i prominentnego polityka Demokratów Joe'ego Crowley'a. Mająca częściowo portorykańskie korzenie 28-latka może zostać najmłodszą kobietą w Izbie Reprezentantów (i najpewniej tak będzie, bo startuje w typowo demokratycznym okręgu).
Płudowski zgadza się, że w tych wyborach widać odejście obu partii od centrum w stronę bardziej skrajnych skrzydeł. - Trump jest dość radykalną osobą jak na partię Republikańską i w radykalny sposób zmienia politykę wewnętrzną i zagraniczną. Z kolei w partii Demokratycznej dochodzą do głosu idee socjalistyczne (które w Europie nazwalibyśmy socjaldemokratycznymi) - stwierdza.
Te idee są popularne szczególnie wśród młodszych wyborców, a taka zmiana wśród Demokratów ma związek m.in. z porażką Hillary Clinton.
Ekspert zwraca uwagę, że niezależnie od wyniku wyborów, mogą one jeszcze zwiększyć poziom emocji w amerykańskiej polityce. - Nie mam na to pozytywnego spojrzenia. Bez względu na to, kto wygra wybory, Ameryka nadal będzie silnie spolaryzowana. Połowa kraju będzie rozczarowana i uzna, że dzieje się coś wyjątkowego - ocenia.
- Gdyby wygrali Demokraci, będzie to oczywiście oznaczało zdecydowane utrudnienie dla dokończenia kadencji Trumpa - mówi Płudowski. Zaznacza jednak, że rządzenie (m.in. przy pomocy dekretów) nie będzie niemożliwe i w podobnych warunkach robił to Obama. - Oznacza to jednak silne ograniczenie sprawczości prezydenta. Kongres decyduje o budżecie i może ograniczyć plany prezydenta i Republikanów, w tym obniżenia wydatków na programy społeczne - wyjaśnia.
- W takiej sytuacji Demokratom łatwiej byłby też prowadzić śledztwo związane ingerencją Rosji w wyborach w 2016 roku. Można sobie wyobrazić, choć byłoby to kontrowersyjne, rozpoczęcie procedury impeachmentu - mówi ekspert. Nie udałoby się jednak doprowadzić jej do końca, gdyż to wymaga większości dwóch trzecich w Senacie.
Prezydent jest twórcą polityki zagranicznej, jednak Kongres też ma głos szczególnie w kwestiach finansów i mógłby ograniczyć wydatki na cele zagraniczne. - Na przykład tnąc budżet na stacjonowanie wojsk w różnych krajach - zwraca uwagę dr Płudowski.
Zdaniem eksperta wygrana Demokratów nie wpłynie na szanse na stałą bazę wojskową USA w Polsce (o co zabiega polski rząd), gdyż te i tak są niewielkie.
- Ta kwestia była podnoszona już przez poprzednie rządu i było widać pozytywne nastawienie m.in. prezydenta Obamy. Ale żeby się zdecydować na coś takiego, Amerykanie musieliby konsultować się z sojusznikami, przewidywać reakcję Rosji, brać pod uwagę aktualne stosunki z Władimirem Putinem. Nie sądzę, aby wygrana Demokratów miała dla tej idei znaczenie
- mówi. - Jeśli „Fort Trump” powstanie, co jest mało prawdopodobne, będzie to związane raczej z sytuacją międzynarodową, a nie większością w Kongresie - dodaje dr Tomasz Płudowski.
Głosowanie zaczyna się we wtorek rano, zatem około godz. 13-14 czasu polskiego (we wschodnich stanach) i kończy wieczorem. Lokale w zachodnich stanach (nie licząc Alaski i Hawajów) zamykane są około godz. 5 rano w środę czasu polskiego. W USA nie obowiązuje cisza wyborcza, zatem sondażowe wyniki możemy poznawać na bieżąco.