Chaos przed wyborami w Brazylii. Kampania prowadzona z więzienia, zamach na kandydata

W niedzielę Brazylijczycy wybiorą parlament i prezydenta. Lider sondaży prowadził kampanię z więzienia, zanim Sąd Najwyższy nie zabronił mu kandydowania. Po tym na prowadzenie wysunął się prawicowy populista. Padł ofiarą ataku nożownika, ale nie przerwał kampanii.

Impeachment urzędującej prezydent, skazanie jej poprzednika, start w wyborach z więzienia i próba zamachu na lidera sondaży na miesiąc przed wyborami - to głosowanie będzie punktem kulminacyjnym wyjątkowo burzliwego okresu w polityce Brazylii.

W niedzielę 147 mln obywateli będzie mogło wybrać prezydenta i jego zastępcę, parlament, gubernatorów i władze stanowe. Przywódcą państwa może zostać prawicowy populista, a niektórzy komentatorzy mówią o "zagrożeniu dla demokracji" w piątym największym kraju na świecie. Wybory są opisywane jako chaotyczne i nieprzewidywalne. 

Tematem kampanii są nie tylko skandale korupcyjne i zarzuty dla wcześniejszych prezydentów, lecz także skala przemocy w kraju. Niedawno padł nowy rekord w liczbie zabójstw. W 2017 roku zamordowano 64 tys. osób, o trzy procent więcej niż rok wcześniej - 175 morderstw dziennie. To napędza poparcie dla kandydata skrajnej prawicy. Jair Bolsonoro pozytywnie odwołuje się do "porządku" czasów wojskowej dyktatury, która rządziła Brazylią przez blisko 20 lat.

Impeachment za "kreatywną księgowość" prezydent

Wstępem do tegorocznych wyborów jest proces impeachmentu prezydent Dilmy Rousseff, która w 2014 roku zaczęła swoją drugą kadencję. Była następcą Luiza Lula da Silvy, który tak samo jako ona reprezentował Partię Pracujących. Po około roku swojej drugiej kadencji Rousseff została oskarżona o przestępstwa urzędnicze i manipulacje budżetowe.

Bezpośrednim powodem jej usunięcia z urzędu była "kreatywna księgowość". Nie zarzucano jej jednak korupcji. Prezydent miała finansować rządowe programy socjalne wykorzystując pieniądze państwowych banków. To stwarzało wrażenie, że finanse rządu są w lepszej kondycji, niż były w rzeczywistości, chociaż parlament nie zatwierdził pożyczek. Rousseff broniła się argumentami, że nie były to kredyty, a pieniądze po prostu przesuwano między państwowymi bankami a skarbem państwa. Takie praktyki miały stosować poprzednie rządy; do tego sprawa dotyczyła poprzedniej, a nie trwającej kadencji. 

"The Guardian" opisywał, że sprawa budżetu była jedynie pretekstem, by pozbyć się prezydent, która utraciła popularność. Obwiniano ją za skandale i pogorszenie sytuacji gospodarczej. W 2016 roku, po długim procesie, Senat ostatecznie zagłosował za impeachmentem Rousseff. Zastąpił ją wiceprezydent Michel Temer. W 2017 roku oskarżono go o korupcję, a według sondaży poparcie dla niego wynosiło zaledwie siedem procent. Pomimo prób impeachmentu nie udało się skrócić kadencji Temera. Jego następca zostanie wybrany w planowanych wyborach. 

Kandydat zza krat

Od początku liderem sondaży, i to z kilkunastoprocentową przewagą, był poprzednik Rousseff, były prezydent Luiza Lula da Silvy. Konstytucja nie pozwalała mu ubiegać się o trzecią kadencję z rzędu, jednak mógł kandydować po raz trzeci po prezydenturze innej osoby.

Lula ogłosił swoją kandydaturę już w 2017 roku, a autobusy jego kampanii zaczęły objazd po kraju. W niektórych miejscach spotkało się to z protestami, a nawet atakami. Przeciwnicy obrzucali autokary kamieniami i ostrzeliwali z broni palnej. Jednak polityka czekały większe problemy. Został oskarżony w dużym skandalu korupcyjnym, który sięgał najwyższych szczebli władzy. Zarzucono mu, że przyjął łapówkę wysokości 1,2 miliona dolarów w formie wyremontowania nadmorskiego apartamentu. W zamian za to firma budowlana miała dostać rządowe zlecenia. Byłego prezydenta skazano najpierw na dziewięć, a po apelacji na 12 lat pozbawienia wolności. Prawnicy polityka zarzucali sędziom stronniczość. W kwietniu trafił do więzienia. Jednak nawet wtedy Partia Pracujących nie porzuciła planów wystawienia go jako kandydata w jesiennych wyborach. Jego popularność nie spadała. 

W sierpniu partia oficjalne zgłosiła jego kandydaturę. Ponieważ polityk przebywał już w więzieniu, na konferencji aktor Sérgio Mamberti odczytał napisane przez niego listy. Jednak pod koniec miesiąca, wbrew apelom Rady Praw Człowieka ONZ, Sąd Najwyższy ocenił, że jako skazany Lula nie może startować w wyborach. Nawet po tym jeszcze przez jakiś czas pozostał on kandydatem, jednak 11 września, około miesiąca przed wyborami, partia wycofała jego kandydaturę.

Lulę zastąpił Fernando Haddad, były burmistrz Sao Paulo i minister edukacji w rządach Luli i Rousseff. Haddad już wcześniej był kandydatem na wiceprezydenta w kampanii Luli. Dopiero po tym, jak sąd zakazał byłemu prezydentowi startu, on sam stał się głównym kandydatem. Jednak niektórzy politycy Partii Pracujących sugerują, że w wypadku zwycięstwa Haddad będzie siedział w fotelu prezydenta, ale to Lula będzie rządził. 

"Nie jesteś warta zgwałcenia"

Po tym, jak Lula odpadł z wyścigu, na prowadzenie wysunął się zajmujący dotąd drugie miejsce skrajny, prawicowy kandydat Jair Bolsonoro. Nie należy on do żadnej z największych partii i - jak mówił Roberto Simon z organizacji Americas Society - dotychczas znajdował się poza głównym nurtem brazylijskiej polityki. Jednak szereg okoliczności, w tym recesja i przestępczość, przysporzyły mu popularności. 

Bolsonoro obiecuje rządy silnej ręki, które miałyby być rozwiązaniem problemów kraju. Odwołuje się do czasów wojskowej dyktatury, która rządziła Brazylią do połowy lat 80. Mówił, że popiera szerokie stosowanie kary śmierci oraz tortury. W ramach walki z przestępczością chce ułatwić dostęp do broni dla cywilów i zwiększyć uprawnienia służb do użycia siły.   

Bolsonoro jest znany z nienawistnych wypowiedzi wobec kobiet i osób LGBT. W 2015 roku w jednym z wywiadów argumentował, że kobiety i mężczyźni nie powinni zarabiać tyle samo, gdyż te pierwsze zachodzą w ciążę. W zeszłym roku oburzenie wywołał "żart" polityka na temat jego własnych dzieci. - Mam pięcioro dzieci, czterech chłopców, a piąte, przez moment słabości, to dziewczynka - stwierdził kandydat na prezydenta. Za jedną z wypowiedzi został skazany przez sąd. W parlamencie powiedział, że pewna polityk nazwała go gwałcicielem. - Ja bym cię nawet nie zgwałcił, bo nie jesteś tego warta - odparł Bolsonoro.

Protest przeciwko prawicowemu kandydatowi na prezydenta Jair Bolsonaro. Czerwony tusz symbolizuje rozlew krwi w przypadku jego zwycięstwaProtest przeciwko prawicowemu kandydatowi na prezydenta Jair Bolsonaro. Czerwony tusz symbolizuje rozlew krwi w przypadku jego zwycięstwa Fot. Silvia Izquierdo / AP Photo

"Nie on!"

Przeciwko Bolsonaro protestowała brazylijska społeczność LGBT. Na paradach Pride - na przykład 23 września w mieście Niteroi obok Rio de Janeiro - wiele osób miało naklejki, transparenty i napisy na ciele z hasłem "Nie on!" ("Ele não!"), skierowane właśnie przeciwko konserwatywnemu kandydatowi. Pod koniec września w Rio de Janiero odbył się protest przeciwko niemu, na którym kobiety miały misy z czerwonym tuszem - symbolem rozlewu krwi, którego obawiają się za jego prezydentury.  

Bolsonaro ma długą historię homofobicznych wypowiedzi. Stwierdził publicznie między innymi, że chciałby "wybić gejowstwo z dzieci". Oceniał, że "liczba osób homoseksualnych rośnie" z powodu "liberalnych nawyków, narkotyków i wzrostu liczby pracujących kobiet". Amerykański magazyn "The Advocate" nazwał go w artykule "największym homofobem Brazylii". W rozmowie z "Playboyem" stwierdził, że "nie byłyby w stanie kochaś syna-homoseksualisty" i "wolałby, aby jego syn zginął w wypadku", niż okazał się gejem. Stwierdził też, że posiadanie homoseksualistów za sąsiadów "obniża wartość nieruchomości". Jego kandydatura wzbudza strach w społeczności LGBT, ale też mobilizuje do udziału w wyborach. 

Gay Pride Parade w mieście Niteroi. Kobieta z naklejkami z hasłem 'Nie on!', skierowanym przeciwko prawicowemu kandydatowi Jairowi BolsonaroGay Pride Parade w mieście Niteroi. Kobieta z naklejkami z hasłem 'Nie on!', skierowanym przeciwko prawicowemu kandydatowi Jairowi Bolsonaro Fot. Silvia Izquierdo / AP Photo

Zamach na życie lidera sondaży 

6 września, na miesiąc przed pierwsza turą wyborów, kontrowersyjny kandydat padł ofiarą zamachu na swoje życie. Bolsonaro został pchnięty nożem w brzuch podczas wiecu przedwyborczego w mieście Juiz de Fora. Napastnik uszkodził wątrobę, płuco i jelita kandydata, którego przewieziono natychmiast do szpitala.

Lekarze operacji oświadczyli, że że jego stan jest ciężki, ale stabilny. Nożownik został aresztowany. Prezydent Michel Temer wyraził swoje oburzenie atakiem, mówiąc, że w demokratycznym państwie prawa nie można zaakceptować sytuacji, w której nie jest możliwe spokojne przeprowadzenie kampanii wyborczej. Atak potępili też inni kandydaci.

Sprawca ataku, Adelio Bispo de Oliveira, miał powiedzieć śledczym, że działał w ramach "misji od Boga". Bolsonaro nie wycofał się z wyścigu o fotel prezydenta, jednak do końca września przebywał w szpitalu i nie mógł prowadzić kampanii na ulicach. 

Zagrożenie dla demokracji?

Bolsonaro jeszcze zyskał na popularności po próbie zamachu na jego życie. Jednak Haddad też stopniowo wzrastał w sondażach i zbliżył się do ich lidera - choć wciąż nie ma mowy o takim poparciu, jakim cieszył się Lula, którego Haddad w pewnym sensie zastępuje. Roberto Simon oceniał, że wyścig prezydencki i wybory będą testem dla brazylijskiej demokracji i instytucji. - Znów mówi się o roli wojska w polityce, co nie zdarzało się od lat 80. - zauważył. 

Eksperci zwracają uwagę, że kampania opiera się w dużej mierze odwołaniu się do dawnych czasów. Pytanie, za którymi czasami bardziej tęsknią wyborcy. Haddad i Partia Pracujących odwołują się do czasów prosperity, programów socjalnych i walki z ubóstwem lat dwutysięcznych, czyli rządów prezydenta Lula da Silva. Zaś Bolsonaro chwali okres końca wojskowej dyktatury, z którą wiąże porządek, stabilność i bezpieczeństwo. Redaktor naczelny "Americas Quarterly" Brian Winter ocenia, że na konserwatywnego kandydata może głosować część lepiej wyedukowanych wyborców klasy średniej, którzy nie chcą powrotu lewicowej partii i pragną bezpieczeństwa. 

W kontekście zwycięstwa Bolsonaro mówi się wręcz o "zagrożeniu demokracji" w kraju. Kandydat sugerował zmianę konstytucji i obsadzenie stanowisk byłymi żołnierzami. Jego brak tolerancji może uderzyć w zróżnicowane brazylijskie społeczeństwo. Zrealizowanie jego idei oznaczałoby ograniczenie wolności osobistych, szczególnie dla niektórych mniejszości. Jednak Winter podkreślił, że także Partia Pracujących jest obecnie "wściekła" i "szuka zemsty" po impeachmencie jednej prezydent i skazaniu kolejnego. Według niego jej politycy są agresywnie nastawieni wobec wymiaru sprawiedliwości i establishmentu, więc jeśli partia i jej kandydat zwyciężą, to także może być niebezpieczne dla stanu demokracji.  

Poza głośnym wyścigiem na stanowisko prezydenta trzeba pamiętać o tym, że Brazylijczycy wybiorą też nowy parlament. A stan demokracji, podzielone społeczeństwo i fala morderstw to tylko niektóre z kwestii, z którymi zmierzy się kolejny prezydent, rząd i deputowani. W trudnej sytuacji jest też gospodarka kraju. Według ekspertów konieczna jest reforma systemu emerytalnego, a być może też podatkowego. - Uważam, że teraz oba scenariusze (zwycięstwa Haddada lub Bolsonaro - red.) dają powody do obaw - ocenił Roberto Simon.

Więcej o: