Media na świecie przez co najmniej kilka dni żyły tematem nalotu USA, Wielkiej Brytanii i Francji w Syrii. Trudno się dziwić - odpowiedź na użycie broni chemicznej w Syrii była drugą taką w historii, pierwszą - z udziałem nie tylko Stanów Zjednoczonych. Sam Donald Trump podgrzewał atmosferę groźbami na Twitterze. Rosjanie zapowiadali ostre konsekwencje i odwet.
W końcu sojusznicy zaatakowali, Trump ogłosił "sukces" misji. Jednak czy miała ona poważne konsekwencje? Jeśli chodziło jedynie o pokazanie, że Zachód jakoś zareaguje na użycie broni chemicznej, to tak. Jednak skala ataku była ograniczona. Zniszczono ośrodki, które miały być miejscem produkcji i magazynowania broni chemicznej przez Baszara Al-Asada. Ale wg izraelskich służb nalot tylko w niewielkim stopniu uszkodził syryjski arsenał broni chemicznej.
Rosja oczywiście skrytykowała USA, jednak żadnego odwetu nie było. Mało tego, atak przedstawiono wręcz jako sukces - władze Syrii chwaliły się, że ich obrona przeciwlotnicza zestrzeliła większość amerykańskich rakiet. Niezależnie od wątpliwej prawdziwości tych twierdzeń, mają one swój wymiar propagandowy. Ostatecznie Trump nie stracił twarzy, wycofując się z zapowiedzi ataku, a Rosja i Syria nie poniosły realnych strat.
- To było takie „dyplomatyczne” bombardowanie. Nikt nie zginął. Pentagon zadziałał tak, żeby zadowolić Donalda Trumpa, żeby bombardowanie nie dotknęło Rosjan i żeby nie zaostrzyć sporu z Iranem - mówi w rozmowie z Gazeta.pl dr Maciej Milczanowski*, ekspert ds. bezpieczeństwa z WSiZ w Rzeszowie. - Po reakcjach Rosji widać, że ten atak nie miał wielkiego znaczenia - dodał.
"Mamy arabskie przysłowie, które opisuje to, co właśnie stało się w Syrii: Góra zaczęła rodzić i urodziła mysz" - napisał reporter "Guardiana" Kareem Shaheen. Czyli: z dużej chmury mały deszcz.
Tymczasem nieco w cieniu ataku i sporu USA - Rosja w Syrii toczy się inny konflikt, który może mieć poważne i groźne konsekwencje. Między innymi dziennikarz
Thomas L. Friedman przekonuje na łamach "New York Times'a", że pośredni dotąd konflikt Izraela i Iranu może przerodzić się w otwartą wojnę między nimi - w Syrii.
Oba kraje są wobec siebie wrogie od dawna. W ostatnich latach siły irańskie zbliżyły się do Izraela ze względu na wsparcie Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej (IRGC) dla reżimu Baszara Al-Asada. Celem władz Iranu jest nie tylko samo wsparcie sojuszniczego (czy wręcz zależnego od nich) reżimu w Damaszku, ale budowa swego rodzaju osi wpływów (i kanału transportowego) od Iranu, przez Irak i Syrię do Libanu nad Morzem Śródziemnym.
Izrael uznaje wzmocnienie obecności irańskiego wojska za zagrożenie. Tamtejsze lotnictwo od czasu do czasu atakowało powiązane z irańskimi siłami cele, m.in. walczące w po stronie syryjskiego reżimu oddziału libańskiego Hezbollahu. Chodziło przede wszystkim o zablokowanie dostaw broni do Hezbollahu w Libanie - oceniał korespondent BBC Jonathan Marcus.
- Bombardowanie przez Izrael terytorium Syrii staje się powoli normą. Naloty są trudne do potwierdzenia i nie zyskują rozgłosu. Więc Izrael może robić to w zasadzie bezkarnie - ocenia dr Milczanowski.
- Izrael od lat rości sobie prawa do uderzeń wyprzedzających. Uznaje, że jeśli w Syrii pojawiają się potencjalne zagrożenia, to ma prawo uderzać. Do ostatniego ataku wykorzystali zamieszanie związane z bombardowaniami koalicji
- mówi.
Jednak od początku roku sytuacja zdaje się zmieniać i eskalować. Władze Syrii oskarżyły Izrael o naloty i ostrzał rakietowy w styczniu i lutym. Celem miały być jednostki Hezbollahu. Strona izraelska nie komentowała tych doniesień.
Do poważnej eskalacji doszło 10 lutego. Izraelski śmigłowiec zestrzelił drona produkcji irańskiej nad terytorium kraju. W odpowiedzi na wysłanie bezzałogowego statku Izraelskie myśliwce zbombardowały lotnisko w Syrii. Obrona przeciwlotnicza odpowiedziała ogniem i zestrzeliła samolot. Piloci F-16 zdołali się katapultować. W odpowiedzi na to izraelskie lotnictwo zaatakowało po raz drugi. Te ostatnie naloty jeden z przedstawicieli wojska nazwał "najpoważniejszym atakiem" w Syrii od lat 80.
Do kolejnego ataku doszło w poniedziałek 9 kwietnia. Ostrzelana została baza lotnicza Tiyas (T-4) w środkowej Syrii, oddalona o ponad 200 km od granic Izraela. Do nalotu doszło w czasie, gdy Trump groził odpowiedzią na użycie broni chemicznej. USA zaprzeczył udziału w operacji, a władze Syrii i Rosji oskarżyły Izrael. Syryjskie media potwierdził, że są ranni i ofiary śmiertelne.
Baza T-4 ma być, według władz Izraela, wykorzystywana przez irańską jednostkę dronów. "Iran i brygada al-Kuds IRGC już od jakiegoś czasu stacjonują w bazie T-4 obok Palmiry" - oświadczyły izraelskie siły zbrojne w komunikacie cytowanym przez "Times of Israel".
W rozmowie z "NYT" anonimowy przedstawiciel izraelskiego wojska miał stwierdzić, że "po raz pierwszy zaatakowaliśmy aktywne cele Iranu w Syrii - zarówno obiekty, jak i ludzi".
Po ataku z 9 kwietnia nastąpiła eskalacja propagandowa. Wojsko Izraela nie odniosło się do samego nalotu, ale pojawiły się komentarze o "czerwonej linii" w sprawie irańskiej obecności w Syrii.
W ostatni weekend wojsko ujawniło, że zestrzelony w lutym dron miał być wyposażony w materiały wybuchowe i wysłany w celu dokonania ataku w Izraelu.
- Tego oczywiście nie jest w stanie nikt potwierdzić. Izrael nie zaprezentował dowodów. Jednak dziś do każdego takiego urządzenia można podczepić ładunek wybuchowy czy „brudną bombę”. Może też chodzić o działania szpiegowskie
- ocenia dr. Milczanowski
Na początku tygodnia izraelskie media opublikowały informacje sił zbrojnych na temat irańskich sił w Syrii. Pokazano zdjęcia satelitarne baz lotniczych i mapy z ich lokalizacją.
Z kolei media w Iranie przyznały, że w nalocie na bazę T-4 zginęło siedmiu obywateli kraju. Zidentyfikowano ich i ujawniono ich wizerunek, odbyły się publiczne pogrzeby. Pokazano też zdjęcia ze zniszczonej bazy. Władze Iranu potępiły "agresję" i zapowiedziały odpowiedź.
Według komentarz w mediach w Izraelu, Iran ma przygotowywać się do odpowiedzi na atak na bazę T-4. Serwis ynetnews.com prezentuje kilka możliwych scenariuszy. Możliwy ma być atak jednego z "pośredników" Iranu, czyli bojówek walczących w Syrii lub Hezbollahu. Jednak zaangażowanie tego ostatniego - ocenia autor analizy Yoav Zitun - jest mniej prawdopodobne.
Możliwy jest też bezpośredni atak - wystrzelenie rakiet lub wysłanie uzbrojonego drona. "Nawet, jeśli rakiety nie dotrą do miast lub zostaną zestrzelone przez 'Żelazną kopułę", to panika i dźwięk syren alarmowych w dużych miastach mógłby być wystarczającym celem" - ocenia Zitun. Jako inny cel ataku wymienia też płot graniczny na Wzgórzach Golan. To teren odebrany Syrii i okupowany przez Izrael od lat 60. De facto tam leży granica kraju z Syrią. Siły zbrojne Izraela w tym tygodniu wysłały na miejsce dodatkowe jednostki.
Nie da się przewidzieć, kiedy - o ile w ogóle - dojdzie do ataku ze strony Iranu lub zależnych od niego organizacji. Jednak wg dziennikarza "Haaretz" Amosa Harela możliwe, że stałoby się to w momencie obchodów 70. Dnia Niepodległości Izraela, czyli 19 kwietnia. "Święto odbędzie się atmosferze napięcia" - ocenia dziennikarz. Atak w tym dniu, zakłócenie święta, byłoby silniejszym sygnałem. Co, podkreśla Harel, spotkałoby się z mocniejszą reakcją.
"Siły Zbrojne zrobią wszystko, by Dzień Niepodległości przebiegł spokojnie i aby obywatele mogli cieszyć się świętem. Jesteśmy przygotowani na szeroki wachlarz scenariuszy" - powiedział anonimowy urzędnik cytowany przez ynetnews.com.
- Potencjalny rewanż ze strony Iranu pociągnąłby za sobą bardzo poważne zagrożenia. Izrael musiałby odpowiedzieć z wielokrotnie większą siłą. To mocno zaogniłoby sytuację - mówi Milczanowski. Przypomina, że już wcześniej Izrael wykonywał loty bombowców strategicznych, które ćwiczyły atak na irańskie instalacje atomowe.
- Podejrzewam, że dziś moglibyśmy mieć powtórkę ze straszenia Iranu takimi lotami. Pozostaje jednak kwestia tego, czy zakończyłyby się one bombardowaniem. Jeśli tak - to otwiera się puszka Pandory
- dodaje.
Analityczka izraelskiego think-tanku Elizabeth Tsurkov cytowała na Twitterze jednego z generałów, który mówił m.in., że "konflikt z Iranem jest nieunikniony", jeśli ten dalej będzie umacniał się w Syrii, oraz że "Izrael może być zmuszony do do ostrzejszego konfliktu, z większą liczbą ofiar, aby powstrzymać Iran".
"Wojna między Hezbollahem i Iranem, a Izraelem, byłaby ogromnie wyniszczająca dla Libanu, Izraela, tego, co zostały z Syrii oraz potencjalnie dla Iranu. Wszystkie strony są ciężko uzbrojone i gotowe do zadania przeciwnikom masowych strat wśród cywilów. Trzeba podjąć działania, by to powstrzymać" - napisała Tsurkov.
Oceniła, że wypowiedzi cytowanego przez nią generała "budzące szczególne obawy", gdyż skierowano jest do społeczności Izraela, by "przygotować na perspektywę wojny".
Rzecz jasna nic nie jest pewne ani przesądzone. - Wiele zależy od sytuacji wewnętrznej w Izraelu, która nie jest stabilna. Premier Binjamin Netanjahu nie ma pewnego poparcia i musi zachęcać do siebie radykalne frakcje. Na pewno ma on różne możliwości i gdyby potwierdzono, że siły związane z Iranem naruszyły terytorium Izraela, to odpowiedź byłaby zdecydowana - zwraca uwagę ekspert.
Jak ma się to wszystko do sytuacji wewnętrznej w samej Syrii? Dopóki nie dojdzie do bardzo poważnej eskalacji, nie wpływa to na losy wojny domowej. A jeśli już - to tylko pogarsza sytuację cywilów w zniszczonym kraju.
- Syria jest w podobnej sytuacji jak my w XIX wieku. Jest pomiędzy walczącymi stronami - i to nie tylko dwoma. Jest centrum komunikacyjnym ze wschodu na zachód i z południa na północ. Znajduje się niefortunnym położeniu, a cierpią na tym cywile
- mówi.
Milczanowski przypomina, że konflikt jest nazywany „wojną zdalną" (ang. Proxy War)”, czyli taką, którą toczą zewnętrzne siły. - Syria jest polem, po którym obce armie maszerują w tę i z powrotem. A sami Syryjczycy na tym najbardziej cierpią. Społeczeństwo jest w najgorszej sytuacji spośród wszystkich aktorów tej wojny - ocenił specjalista.
* Dr Maciej Milczanowski jest ekspertem ds. bezpieczeństwa z Instytutu Badań nad Bezpieczeństwem Narodowym w WSiZ w Rzeszowie i autorem książki „Taktyka, strategia i przywództwo Aleksandra Wielkiego”.