Domosławski: Komunistyczna Polska umiała się zachować wobec uchodźców. Dzisiejsza nie umie

Polski rząd nie chce pomóc kilku tysiącom uchodźców. Wszyscy oni w tym rządzie katolicy, a nikt nie pamięta przypowieści o dobrym Samarytaninie. Wolą pisać własną - o niemiłosiernym Polaku.

Ze wszystkiego Polak boi się najbardziej terrorystów i uchodźców. Bieda na starość czy utrata pracy, nie mówiąc o napadach, smogu czy kataklizmach klimatycznych nie wprawiają Polaka w niepokój tak wielki, jak terroryści i uchodźcy (wynik badań ośrodka Kantar Public dla „Polityki”). 

Polak terrorysty nie widział na oczy, nie doświadczył zamachu, ale boi się go, jak niczego innego na świecie. Oczy Polaka nie widziały też uchodźcy – co najwyżej na ekranie telewizora. Co i rusz za to Polak słyszy w radio i telewizji, że jakieś „białe pany” skatowały człowieka o ciemniejszej niż nasza karnacji, ale Polak nie boi się, że i jego skatować mogą. Polak nie boi się, że ulicami miast maszerują oenery i inni nienawistnicy rodzimego chowu, mówiący językiem, który przywodzi na myśl niejakiego Breivika. Polak – powtórzmy – boi się uchodźcy. 

Szczucie na ludzi dotkniętych nieszczęściem

Że uchodźcy należy się bać wykrzyczała ostatnio Polakowi premier Szydło z sejmowej trybuny. A wcześniej sam prezes, przestrzegając przed pasożytami i pierwotniakami w organizmach przybyszów. Godne języka panów hajlujących w latach 30. Szczucie na ludzi dotkniętych nieszczęściem, którzy mają inny kolor skóry i modlą się w inny sposób działa na wielu ludzi, bo tym, co wywołuje ich lęk jest zazwyczaj to, co nieznane. Uchodźcy wszak – jak już wiemy – na oczy nie widzieli.

Tego, co już oswojone nie da się tak łatwo Polakowi obrzydzić. Na przykład, władza próbuje obrzydzać Niemców, ale z doświadczenia ostatniej ćwiartki wieku Polak wie, że współpraca z Niemcami korzyści przynosi. Podobnie jest z Unią Europejską – jej rozpadu Polak obawia się bardziej nawet niż utraty niepodległości.

Od Kościuszki do Andersa

Warto dziś w kółko przypominać, że historia Polaków ostatnich dwustu lat z górką to historia z silnym komponentem uchodźczym i migracyjnym. Uchodźcze doświadczenie Polaków Adam Mickiewicz nazwał pielgrzymstwem i poświęcił mu znany poemat. „Panie BOŻE wszechmogący! Dzieci Narodu wojennego wznoszą ku Tobie, ręce bezbronne z różnych końców świata. Wołają do Ciebie z głębi kopalń sybiryjskich i ze śniegów kamczackich, i ze stepów Algeru, i z Francji ziemi cudzej”. Uchodźcami i migrantami to politycznymi, to ekonomicznymi byli sławni w polskiej historii, jak i maluczcy. Kościuszko, Pułaski, Norwid, Mickiewicz, różne Hotele Lamberty, powojenni londyńczycy różnych politycznych nurtów – od Ciołkosza przez Andersa do Giertycha – jak i chłopi, którzy masowo płynęli przez ocean za chlebem do obu Ameryk.

Po dwóch wojnach światowych fale polskich migrantów dobijały do dalekich brzegów. Ostatnio, w czasach wybitnie pokojowych, największa dobiła na wyspy brytyjskie. Nie stąd się wzięła, że na głowy polskiego wychodźcy bomby w ojczyźnie leciały, lecz dlatego, że na angielskim zmywaku lepiej niż na polskim – powiedzmy – straganie. Wniosek można by wysnuć, że jak Polak jedzie za lepszym życiem – dobrze; do Polaka przyjeżdżają za chlebem inni – źle. Źle jest nawet wtedy, gdy uciekają przed bombami. Polak myśli bowiem – według jakiejś polskiej logiki chyba – że jak ktoś przed bombami ucieka, to znaczy, że od razu sam bomby chce podkładać. 

Pierwsi w kolejce po unijną kasę

Nie podoba mi się rozróżnienie na „uchodźców” i „migrantów ekonomicznych”, eksploatowane przez polityków i powtarzane przez środki przekazu. Rozumiem, że prawo i administracja muszą rozróżniać, choćby dlatego, by decydować, komu pomagać w pierwsze kolejności – gdy nie da się pomóc wszystkim naraz. Zazwyczaj to rozróżnienie służy jednak temu, by tym drugim w ogóle nie pomagać. A przecież ci, których los nie całkiem odpowiada międzynarodowej definicji uchodźcy potrzebują nieraz pomocy tak samo jak tamci. Byli niewolnicy lub półniewolnicy z fabryk w Bangladeszu, uciekinierzy zagrożeni terrorem grup zbrojnych w Afganistanie, wygłodzeni z Somalii... W Polsce to rozróżnienie nie ma zupełnie sensu z innego powodu: Polska nie chce pomagać ani uchodźcom, ani migrantom ekonomicznym. Kraj „Solidarności” stał się czempionem egoizmu narodowego.

Polska nie chce nawet spełniać minimalistycznych żądań Unii Europejskiej – przyjąć kilku tysięcy uchodźców – choć po unijną kasę ustawia się pierwsza w kolejce. Odpowiedzialność za wspólną politykę? Martwcie się sami, „szaleńcy z brukselskich elit” – płynie ksenofobiczny, zawstydzający głos z Warszawy.

W tym kontekście apel jednego z biskupów, aby każda parafia pomogła jednej rodzinie uchodźców wyrasta na niespotykany w sferze publicznej heroizm, jakieś moralne Himalaje. Nie jesteśmy państwem wyznaniowym – parafia to nie jednostka administracyjna, a biskup nie burmistrz; nie jest też jasne, czy chodzi o przyjęcie rodzin uchodźców tu, w polskich parafiach, czy może o jakąś pomoc wysyłkową. Niemniej warto przy okazji tego apelu przeprowadzić myślowy eksperyment.

Kiedyś potrafiliśmy pomagać 

Jedna rodzina obcokrajowców na jedną parafię – oznaczałoby to, że owi Inni wtapiają się całkowicie w miejscową ludność, są praktycznie nie do zauważenia. Obciążenie materialne – nieodczuwalne dla jakiegokolwiek budżetu, czy to domowego (datek na tacę), parafialnego czy gminnego. Parafii w Polsce jest ponad 11 tysięcy. Rodzina z Syrii czy Iraku to pewnie średnio jakieś pięć osób. Zatem 55 tysięcy uchodźców – 11 tys. parafii x 5 osób – nikt by nie zauważył, bo to tylko 55 tys. kropel w morzu blisko 40 milionów ludzi. Nie zauważyłby również, gdyby każda parafia pomagała trzem, a może i dziesięciu rodzinom, a to by już szło w setki tysięcy ludzi. Tymczasem polski rząd nie chce pomóc nawet kilku tysiącom. Wszyscy oni w tym rządzie katolicy, a nikt nie pamięta przypowieści o dobrym Samarytaninie. Wolą pisać własną – o niemiłosiernym Polaku.

Był czas, kiedy Polska – wyniszczona przez wojnę, biedna, przetrącona – potrafiła się zachować wobec uchodźców. Byli nimi Grecy, uciekający przed terrorem władzy po wojnie domowej. 14 tysięcy ludzi. W komunistycznej Polsce nie doświadczyli dyskryminacji, wyzwisk czy innego rodzaju molestowania. Mieli ciemniejszą skórę i ciemniejsze włosy, inne rysy, mówili w niezrozumiałym języku, byli innowiercami, a nikt ich nie napastował na ulicy czy w autobusie. Władze PRL nie pytały obywateli, czy chcą mieć takich sąsiadów i nieuprzedzeni obywatele (nieuprzedzeni w obu znaczeniach) zachowali się zazwyczaj jak porządni ludzie.

Odczarować uchodźców 

„Być może lepiej pamiętaliśmy, czym jest wojna, jakie dramaty potrafi na człowieka sprowadzić” – powiada autor książki „Nowe życie” Dionisios Sturis o tamtych Grekach i przyzwoitych Polakach. – W tamtych trudnych czasach chyba nie miało dla nas znaczenia, że jesteśmy biedni. Ważniejsze było przekonanie, że ofiarom wojny należy pomagać i dzielić się z nimi tym, co się ma”. Uchodźca był bratem, uchodźczyni siostrą.

Komunistyczna Polska i Polacy tamtego czasu zawstydzają Polskę dzisiejszą i nas. Tamto doświadczenie pokazuje, że nie ma żadnego determinizmu, nic nie jest przesądzone raz na zawsze. Dlatego warto odczarowywać dzisiejszych uchodźców – w szczególności wyznawców islamu – i tłumaczyć, że to oni są pierwszymi ofiarami terroryzmu, nie jego siewcami. 

Badania prowadzone na Uniwersytecie Warszawskim (przez Michała Bilewicza i Jacka Wasilewskiego), które cytuje „Polityka”, pokazują, że gdy informacji o zamachu terrorystycznym towarzyszy inna – o tym, że społeczność muzułmańska potępiła zamach – nie obserwowano wzrostu islamofobii. Zwykli muzułmanie potępiają zamachy, ale środkom przekazu zazwyczaj szkoda czasu i miejsca, żeby o tym pisać i mówić. Straszenie i szczucie pomnażają kliki i lajki; politykom zaś – głosy wyborców. 

Ustalenia badaczy przynoszą jednak powiew nadziei. Słowa i działania czynią różnicę. Jesteśmy w stanie choćby tylko częściowo rozbroić hejt, odebrać siewcom nienawiści władzę nad naszym strachem. Zechcijmy tylko to zrobić – i my, ludzie mediów, i zwykli obywatele.

Artur DomosławskiArtur Domosławski fot. Michał Mutor

Artur Domosławski jest reporterem i publicystą „Polityki”, w latach 1991-2011
pracował w „Gazecie Wyborczej”. Pisze przede wszystkim o krajach globalnego
Południa i obu Amerykach. Autor wielu nagradzanych książek, m.in. „Gorączka
latynoamerykańska”, „Śmierć w Amazonii”, „Kapuściński non-fiction”.
Dziennikarz Roku 2010. Jego najnowsza książka „Wykluczeni” została nominowana do tegorocznej Nagrody Literackiej „Nike”.