Domosławski o Trumpie: Narcyz i macho. Strzela na oślep, ulega kaprysom

Amerykański atak na wojskową bazę w Syrii wprawił obserwatorów w osłupienie. Bo niby narcyz i maczo z Białego Domu miałby okazać sięspadkobiercą wilsonowskiego idealizmu w polityce międzynarodowej?

Ile Ameryki w świecie? Pytanie stare jak... Ameryka wróciło z wielką mocą po
uderzeniu sił zbrojnych USA na bazy wojskowe reżimu Asada w Syrii. Krótko potem
Stany zrzuciły w Afganistanie największą bombę konwencjonalną, żeby zniszczyć
kompleks tuneli, z którego korzysta Państwo Islamskie. Amerykański atak w Syrii
prezydent Donald Trump uzasadnił – przypomnijmy – koniecznością powstrzymania
rozprzestrzeniania broni chemicznej oraz szokiem wywołanym zdjęciami martwych
syryjskich dzieci zagazowanych przez armię Asada.

Tymczasem, gdy cztery lata temu Barack Obama rozważał interwencję w Syrii,
biznesman Trump pohukiwał na prezydenta, że nie wolno mu tego zrobić bez zgody
Kongresu. Bił też w inne dzwony: Prezydencie Obamo, nie atakuj Syrii! – pisał
biznesman Trump na Twitterze. – Zachowaj proch na inną (ważniejszą) okazję.
Prezydent Trump nie pytał Kongresu o zdanie i nie szczędził prochu na tę samą
„okazję”.

Jeszcze tydzień przed bombardowaniem wysocy urzędnicy jego administracji
zapewniali, że USA ma w Syrii swoje interesy, a najważniejszym jest walka
z terroryzmem i pokonanie ISIS. Czyli nie wprost: że Asad jest naszym niechcianym,
niewygodnym, doraźnym, ale jednak sojusznikiem. Kilka dni potem – wolta o 180
stopni.

„Dobrotliwy imperializm”

I Republikanie, i Demokraci zasadniczo poparli zbombardowanie baz wojskowych
dyktatora Syrii. Ale zaraz, chwila! Jaki koncept polityczny, jaki plan dla Syrii i
regionu ma administracja USA? Bombardowania jako skutek nagłego wzruszenia
Pana Maczo? Kaprys? Pokaz siły – zobaczcie, jakie mam muskuły i śmiercionośne
zabawki? Czy to porzucenie izolacjonizmu („Po pierwsze – Ameryka”), który Trump
głosił do tej pory i przemalowanie się z dnia na dzień – powtórzymy – na
wilsonowskiego idealistę, który będzie od teraz naprawiał zło w świecie?

To dobra okazja, żeby przyjrzeć się, jakie tradycje zaangażowania w sprawy świata
ma Donald Trump na palecie amerykańskich doktryn i praktyk.

Jeden z ojców założycieli USA Thomas Jefferson mówił o „imperium wolności”, lecz
nie zakładał, że będzie funkcjonowało jak inne imperia na zasadzie centrum i
prowincji. Podbite tereny miały być przyłączane do USA, jak później stało się to
z Kalifornią i Teksasem. Ten kierunek myślenia Trump ma, jak się wydaje, z głowy:
USA zabiegają o wpływy w świecie, lecz nowych terytoriów nie podbijają. W
kampanii wyborczej i pierwszych miesiącach rządów Trump nawiązywał do pewnej
wersji izolacjonizmu, kojarzonego z doktryną Monroe’a. Częścią tej doktryny było
powstrzymanie się Waszyngtonu od ingerencji w sprawy mocarstw europejskich i ich
kolonii.

Na przełomie XIX i XX wieku prezydent McKinley głosił jeszcze inną ideę:
„dobrotliwego imperializmu”. Nasze imperium – dobre, inne imperia – złe. Gdy USA
podbijały Filipiny i Portoryko niosły – w retoryce „dobrotliwego imperializmu” –
dobro i cywilizację. McKinley nie był pierwszym, który głosił takie banialuki: w
końcu kto mówi wprost, że chce podbijać inne ludy, wyzyskiwać je i gnębić?

Realpolitik

Kluczowa dla zaangażowania Stanów Zjednoczonych w sprawy świata w XX wieku
była wspomniana doktryna Wilsona, nazywana zwykle wilsonowskim idealizmem.
Wilson, podobnie, jak Trump obecnie, deklarował dystans wobec spraw świata
zamorskiego w czasie I wojny światowej. Głosił, że Amerykanie to „naród zbyt
dumny, by walczyć”. W 1917 r. schował dumę do kieszeni i przystąpił do wojny, gdy
Niemcy zatopiły kilka amerykańskich statków handlowych. Wilson wykonał woltę,
która przypomina dzisiejszą woltę Trumpa: ogłosił konieczność udziału Ameryki w
wojnie, „aby zakończyć wszystkie wojny” i „uczynić świat bezpiecznym dla
demokracji”. Posłużył się argumentacją etyczno-idealistyczną: Ameryka wojuje, żeby
nie było wojen i żeby zapanowała demokracja. Oto treść wilsonowskiego idealizmu.

Wilson głosił ideę samostanowienia narodów, za co Polacy są mu wdzięczni. Gdy
jednak narody zamieszkujące podwórko Wuja Sama same chciały stanowić o sobie,
Wilson wysyłał marines, których zadaniem nie było – bynajmniej – wspieranie idei
samostanowienia ludów. Tak się zdarzyło w 1915 r. na Haiti, gdy powstańcy
zamordowali brutalnego dyktatora sprzymierzonego z USA. Wilsonowski idealizm
miał obowiązywać na innym kontynencie, za morzami.

Jeszcze inne podejście – Realpolitik – nie szafowało szlachetnymi frazesami.
Najlepsze streszczenie tej doktryny, przypisywane zresztą rozmaitym politykom,
brzmi tak: „Może to i skurwysyny, ale nasze skurwysyny”. Chodzi o dyktatorów
sprzymierzonych z Wujem Samem. Żaden amerykański mąż stanu praktykujący to
podejście nie przebije Henry’ego Kissingera. Jego Realpolitik przyniosła mu
Pokojowego Nobla, jednak po latach dostęp do dokumentów sprawił, że zaczęto
stawiać mu zarzut zbrodni wojennych. Kissinger odpowiada za bombardowania
Kambodży i naloty dywanowe na Hanoi, bez militarnego uzasadnienia, w których
zginęły setki tysięcy cywilów. Dał zielone światło do rzezi w Pakistanie Wschodnim i
Timorze Wschodnim. Maczał ręce w politycznych zabójstwach i zamachu stanu
Pinocheta w Chile. W Argentynie mógł przyczynić się do zatrzymania rzezi tysięcy
przeciwników junty – zamiast tego zachęcał reżim, by uporał się z nimi szybko.

Zdarzało się, że amerykańska obecność w świecie łączyła różne, sprzeczne – jakby się
zdawało – doktryny. Ronald Reagan w imię wilsonowskiego idealizmu walczył
z komunizmem, a zarazem w imię Realpolitik wysyłał broń Saddamowi Husajnowi na
jego wojnę z Iranem („skurwysyn, ale nasz skurwysyn”). Co ciekawe, wspierać
Saddama jeździł wtedy do Bagdadu Donald Rumsfeld, późniejszy sekretarz obrony w
administracji Busha juniora i jeden z autorów polityki, która miała na celu obalenie
Saddama jako krwawego dyktatora (oczywiście w imię wilsonowskiego idealizmu i
obrony praw człowieka).

Prezydentura bez doktryny

Którą z tych doktryn reprezentują ataki Trumpa na reżim w Syrii i infrastrukturę
Państwa Islamskiego w Afganistanie?

Sądzę, że żadną. To fajerwerki na wiwat, strzały na oślep, względnie polityczny
odpowiednik bełkotu dziecka, w którym dorośli dopatrują się znaczeń. Jutro Trump
może zrobić cokolwiek innego, a my będziemy dopatrywali się głęboko skrywanego
planu. Nie – Donald Trump nie odpowiada czynem na oskarżenie Alberta Einsteina
wobec naszego konformizmu: „Świat nie zostanie zniszczony przez tych, którzy
czynią zło tylko przez tych, którzy patrzą na to bezczynnie”.

Strzał na wiwat to również bezczynność, bo za takim strzałem nie idzie żaden mądry
zamysł, ani żadna dyplomacja. Nawet gorzej: to ruch z gatunku tych, które
dyplomację utrudniają, umacniają dyktatora Syrii i przywiązują Rosję, pominiętą w
decyzji o zbrojnym ataku, do trwania przy syryjskim satrapie. Osobnym, niemniej
ważnym składnikiem zdarzenia jest wejście w koleiny poprzedników takich jak Bush
junior: Ameryce wolno atakować kogo chce i kiedy chce – „i co nam zrobicie?”.

Ameryka jako żandarm nigdy nie cieszyła się sympatią reszty świata. Dziś jest gorzej
niż kiedyś: żandarmem rządzą niespodziewane wybuchy – wczoraj wzruszenia, jutro
być może wściekłości, a pojutrze? Syryjskie dzieci, te ocalałe, na widok których
Donald Trump się wzruszył, nie mogą czuć się bezpieczniej w takim świecie. My też
nie.

Artur DomosławskiArtur Domosławski fot. Michał Mutor

Artur Domosławski jest reporterem i publicystą „Polityki”, w latach 1991-2011
pracował w „Gazecie Wyborczej”. Pisze przede wszystkim o krajach globalnego
Południa i obu Amerykach. Autor wielu nagradzanych książek, m.in. „Gorączka
latynoamerykańska”, „Śmierć w Amazonii”, „Wykluczeni”, „Kapuściński nonfiction”.
Dziennikarz Roku 2010.

Autokratyczni idole prezydenta USA. Jak Donald Trump chwali dyktatorów