Siedem godzin na zimnej, betonowej podłodze lotniska Heathrow spędził ciężko chory chłopiec, bo obsługa portu - mimo wcześniejszych ustaleń - nie była przygotowana na jego przyjazd. Podopieczny hospicjum i łódzkiej Fundacji Gajusz, Napu, miał dotrzeć z rodziną do Argentyny, by umrzeć w swoim domu, wśród bliskich - o przesiadce w Londynie fundacja zawiadomiła pracowników lotniska kilka miesięcy temu - mimo to obsługa nie miała dla chłopca "koca, nie wspominając o noszach czy wózku. Przez trzy godziny nie podali wody. Chłopiec z rurką tracheostomijną, PEGiem, w bardzo ciężkim stanie mógł umrzeć z powodu międzylądowania" - opisywała fundacja na swojej stronie na Facebooku.
Chłopca nie wpuszczono do lotniskowego autobusu. Musiał więc wrócić do terminalu. - Położyli go na ubraniach pielęgniarki, nikt nie chciał im pomóc. Napu leżał na podłodze lotniska przez około siedem godzin - mówiła Tisa Żawrocka-Kwiatkowska prezes Fundacji Gajusz dziennikarzom łódzkiej "Gazety Wyborczej". Rodzina cudem zdobyła jedzenie dla chłopca, cały zapas był bowiem w ich bagażu, który odleciał do Buenos Aires - pomógł dopiero producent żywności medycznej. Organizm Napu źle zareagował na noc spędzoną na lotnisku. - On poleciał do domu w spokoju skończyć życie, a mógł umrzeć leżąc na betonowej podłodze lotniska Heathrow - stwierdziła prezes.
Fundacja zapowiedziała, że podejmie kroki prawne. Lotnisko Heathrow nie skomentowało jeszcze sprawy.
Czytaj więcej na lodz.wyborcza.pl.