Rosja: reformatorzy są znudzeni

Dlaczego reformy w Rosji się dewaluują? Bo w rzeczywistości nie zmienia się najważniejsze: ustrój kraju. Artykuł Wacława Radziwinowicza

Efekt Putinowskich reform z entuzjazmem przyjętych na świecie jest zaskakujący - gospodarka mimo świetnej koniunktury na ropę hamuje, w życiu politycznym marazm, a komentatorzy coraz częściej używają słowa "zastój". Na początku lipca członkowie parlamentu rozjechali się na wakacje. Wrócą na początku jesieni, a wtedy rozpocznie się kampania wyborcza do Dumy, którą w Rosji uważa się za próbę generalną przed walką o Kreml w 2004 r. Otoczenie Putina chce, by ugrupowania prokremlowskie w tej próbie ostatecznie rozgromiły komunistów.

Walczyć im przyjdzie ciężko. Wiernym Kremlowi socjologom nie udaje się ukryć, że za czerwonym sztandarem do urn gotowy jest iść prawie co trzeci rosyjski wyborca. Moskiewscy wyjadacze powszechnie twierdzą więc, że na czas kampanii wyborczej przyjdzie zapomnieć o reformach, szczególnie tych niepopularnych, takich jak wprowadzenie pełnej odpłatności za mieszkania.

Wszystko na odwrót

Jednak za Putina reform było przecież i tak bardzo dużo. Wprowadzono najniższy w Europie 13-proc. liniowy podatek dochodowy, zniknęła zdecydowana większość podatków obrotowych. Rosyjską ziemię po raz pierwszy od rewolucji bolszewickiej można kupować i sprzedawać. Nowy kodeks cywilny daje gwarancję nietykalności własności prywatnej - taką jak w rozwiniętych krajach Zachodu.

Władimir Mau, wicedyrektor prowadzonego przez Jegora Gajdara Instytutu Problemów Okresu Przejściowego i jeden z liderów rosyjskich liberałów, jesienią narzekał w rozmowie z "Gazetą": - Czasy nastały nudne. Wszystko to, co zamierzaliśmy zrobić, kiedy Borys Jelcyn na początku lat 90. postawił Gajdara na czele rządu, zrobione. Reformy, o które walczyliśmy tyle lat, szybko wchodzą w życie. Nasza misja spełniona, czym się teraz będziemy zajmować? Mau wyznał, że gajdarowscy teoretycy z nudów zaczęli snuć plany kupienia gospodarstwa rolnego, by bogacić się na liberalno-wolnorynkowej kartoszce.

W rzeczywistości nie przyszedł jednak jeszcze czas, by liberałowie, zrobiwszy swoje, osobiście wzięli się do odradzania zlikwidowanej przez bolszewików klasy kułaków. Z reformami Putina, którym świat przygląda się z entuzjazmem, dzieje się bowiem coś dziwnego. Na przykład reforma podatkowa miała wyprowadzić biznes z gospodarczego podziemia (eksperci oceniają, że od 40 do 60 proc. przedsiębiorstw działa w szarej strefie, czyli - jak się tutaj mówi - "siedzi w cieniu"). Przedsiębiorcy mieli poczuć, że brzemię finansowe zmniejsza się, i z ochotą zacząć płacić podatki. Wprowadzenie samego tylko 13-proc. liniowego podatku dochodowego w którymś z krajów Europy Zachodniej czy Centralnej na pewno byłoby silnym impulsem do ożywienia gospodarki. Jednak ekonomia w Rosji na odwrót - hamuje. Dwa lata temu produkt narodowy wzrósł o 9 proc., w ubiegłym roku zaledwie o 5 proc. Rząd przewiduje, że w tym roku będzie to już tylko 3,5 proc. Tygodnik "Żurnał" twierdzi, że jest jeszcze gorzej i w 2002 r. wzrost wyniesie 2,3 proc.

Ambitny Nikita Siergiejewicz Chruszczow swego czasu ogłaszał, że ZSRR lada moment "dogoni i przegoni Stany Zjednoczone". Putin i jego ambitni ludzie też chcieliby puścić się w pogoń. Jako pragmatycy nie myślą oczywiście o wyścigu z Ameryką. Chcą, by Rosja za 30 lat doścignęła choćby Portugalię, najbiedniejszy dziś kraj Unii Europejskiej. - Przy takim tempie jak dziś Portugalii nie dognamy nigdy - gorzko zauważa Andriej Iłłarionow, superliberalny doradca ekonomiczny prezydenta.

Rzeka petrodolarów i zastój

A przecież Moskwa ma właśnie swoje pięć minut. Doskonała koniunktura na światowym rynku ropy i gazu sprawia, że poziom centralnych rezerw kruszcowo-walutowych dzień po dniu bije kolejne rekordy. Regularnie co dwa tygodnie zwiększają się one o kolejne pół miliarda dolarów. I w tym roku, podobnie jak w trzech poprzednich latach, Rosja na eksporcie zarobi pewnie ponad o 30 mld dol. więcej, niż sama wyda na zakupy za granicą.

Tak naprawdę 3,5-proc. wzrost produktu narodowego znaczy, że w Rosji rozwija się tylko przemysł naftowy i gazowy (spółki naftowe zapowiadają, że w tym roku zwiększą wydobycie o blisko jedną piątą), a pozostałe branże stanęły lub wręcz się cofają. W wypowiedziach rosyjskich komentatorów coraz częściej pojawia się słowo "zastój", którym określano tu epokę późnego Leonida Breżniewa.

W zeszłym roku po obniżeniu podatku dochodowego i zniesieniu większości podatków obrotowych władze ogłosiły wielki sukces - do kasy państwowej wpływa więcej niż wcześniej pieniędzy, a to znaczy, że rosyjski biznes zaczął wreszcie "wychodzić z cienia". Ale i ta tendencja okazała się nietrwała. Dziś wpływy z podatków spadają. W pierwszym półroczu Rosjanie oddali państwu o 17 mld rubli (550 mln dol.) mniej podatku dochodowego i NDS [rosyjski VAT - red.] niż przed rokiem. - Nasze reformy prowadzą nas nie w tym kierunku, w którym należy - mówi Michaił Zadornow, ekonomista i były minister finansów.

- W Rosji mamy do czynienia ze zjawiskiem dewaluacji reform. W życie jedna po drugiej wchodzą u nas prawidłowe ustawy, ale ich efekt jest bardzo mizerny - przyznał niedawno Władimir Mau w swym tekście opublikowanym w dzienniku "Wiedomosti".

- To nie przypadek, że mimo tak wspaniałej koniunktury gospodarka hamuje. To efekt marazmu politycznego, jaki zaczął ogarniać Rosję, od kiedy Kreml zaczął budować "demokrację sterowaną" - powiedział "Gazecie" jeden z doradców ekonomicznych rządu.

Demokracja autorytarna

Rzeczywiście, od objęcia władzy przez Władimira Putina Kremlowi udało się ogołocić parlament i władze regionów z ludzi, którzy próbowaliby działać samodzielnie.

Prezydent Rosji zgodnie z konstytucją co roku wiosną ogłasza orędzie do Zgromadzenia Parlamentarnego. Dla dziennikarzy rosyjskich i korespondentów zagranicznych to prawdziwe żniwa. W holu przed kremlowską Salą Marmurową (zbudowaną na początku lat 80. jako miejsce plenarnych posiedzeń KC KPZR) można spotkać wszystkich ważnych ludzi - przede wszystkim tych, którzy na co dzień odgradzają się od intruzów tabunami ochroniarzy, sekretarek i rzeczników prasowych. Dwa lata temu, kiedy Putin wygłaszał swe pierwsze orędzie, miliarder i wtedy deputowany do Dumy Borys Bierezowski cierpliwie tłumaczył reporterom, skąd bierze przekonanie, że nowy prezydent zbuduje "straszną dyktaturę". Prezydent Inguszetii Rusłan Auszew otoczony wianuszkiem zapatrzonych w przystojnego kaukaskiego mężczyznę młodych dziennikarek gromił Putina za rozpętanie wojny w Czeczenii.

W tym roku w holu przed Salą Marmurową kłębił się jak zwykle tłum dziennikarzy. Czekaliśmy, aż deputowani do Dumy, członkowie Rady Federacji, szefowie centralnych instytucji po wysłuchaniu prezydenta zaczną do nas schodzić po szerokich schodach. Wreszcie na stopniach pojawił się tłum, na kilkudziesięciu kamerach telewizyjnych zapaliły się reflektory. I raptem zapadła męcząca, pełna napięcia cisza.

Po schodach szła do nas gromada ludzi kompletnie dla nas, dziennikarzy z długim przecież moskiewskim stażem, anonimowych, wyraźnie speszonych nagromadzeniem kamer, reporterów. My, milcząc, patrzyliśmy na nich. Oni na nas. Któryś z rosyjskich reporterów przerwał ciszę. - Kim są ci ludzie?! - krzyknął.

A to przecież szła władza tego ogromnego kraju, nowi członkowie Rady Federacji - ludzie zapowiadani przez Putina dwa lata temu jako "umocnienie pionu władzy". Kiedy prezydent zaraz po inauguracji zapowiedział, że "weźmie się za pion władzy", Rosja zrozumiała, że teraz Kreml ustawi wreszcie na baczność gubernatorów, którzy za Borysa Jelcyna rządzili w swoich regionach jak feudalni książęta, łamiąc wszelkie zasady demokracji i kompletnie ignorując Moskwę. Taki Mirtimer Szajmijew wpisał do konstytucji swojego Tatarstanu, że republika jest "suwerennym tworem państwowym". Jego sąsiad Murtaza Rachimow też ogłosił "suwerenność" Baszkirii.

Putin - jak mówią w Moskwie, przypominając sobie stary bolszewicki leksykon - "zlikwidował gubernatorów jako klasę społeczną". Przed końcem ubiegłego roku wygnał ich wszystkich z Rady Federacji. Stracili gwarantujący im ochronę przed odpowiedzialnością karną immunitet parlamentarny. Wyższa izba parlamentu oczyszczona z regionalnych baronów przestała się liczyć jako siła polityczna.

Gubernatorzy na osłodę dostali miejsca w Radzie Państwowej, która co jakiś czas zbiera się na Kremlu i tam przy ogromnym okrągłym stole razem z prezydentem zastanawia się nad tym, jak rozwijać sport albo jak sobie radzić z bezdomnością dzieci. Jaki jest pożytek z tych szeroko opisywanych przez państwowe media, a potem szybko zapominanych debat? Chyba tylko taki, że gubernatorzy czasem mogą pokazać w swoich regionalnych telewizjach, że wciąż - co się bardzo w Rosji ceni - mają prawo wstępu do najwyższych gabinetów.

Na kłopoty - generał

Kreml na pewno miał dużo racji, pacyfikując regionalnych satrapów. Razem z feudalną kąpielą Moskwa wylała jednak i demokratyczne niemowlę. Po kastracji Rady Federacji gubernatorzy jako grupa stracili swe polityczne znaczenie, a w Rosji praktycznie skończyły się wybory regionalne. Źle widziany na Kremlu były wiceprezydent Aleksander Ruckoj nie mógł walczyć o ponowny wybór na gubernatora Kurska, bo w przeddzień głosowania sąd unieważnił jego kandydaturę pod pierwszym lepszym pretekstem. Miał prawo odwołać się od werdyktu, ale dopiero po wyborach, wyniki których Centralna Komisja Wyborcza od razu uznała za ważne i prawomocne.

Zdejmowanie kandydatów na gubernatorów tuż przed wyborami stało się w Rosji częstą praktyką. Dziś dla wszystkich jest jasne, że człowiek, który nie podoba się Kremlowi, choćby nawet był bardzo popularny, gospodarzem regionu nie zostanie.

Auszew, do niedawna jeden z najbardziej szanowanych i liczących się gospodarzy regionu, był w tym roku na Kremlu, kiedy Putin wygłaszał swoje orędzie. Już nie jako prezydent Inguszetii, lecz tylko przedstawiciel swej republiki w Radzie Federacji. Starając się pozostać niezauważonym, przemykał się pod ścianami. Pod koniec grudnia ubiegłego roku Kreml, poirytowany jego krytycznym podejściem do wojny w sąsiedniej Czeczenii i tym, że dał schronienie dziesiątkom tysięcy uchodźców czeczeńskich, zmusił go do dymisji i nie pozwolił mu stanąć do ponownych wyborów prezydenckich.

A kilka dni po orędziu Putina Auszew trzasnął drzwiami Rady Federacji. Ogłosił, że "wyższa izba parlamentu rosyjskiego jest absolutnie bezradna", nie potrafi nic uczynić na rzecz zakończenia wojny na Kaukazie. Protestował także przeciw temu, że sąd najwyższy tuż przed samymi wyborami prezydenckimi w Inguszetii unieważnił kandydaturę wspieranego przez mieszkańców republiki Chamzata Gucerijewa, wspomagając jednocześnie generała Federalnej Służby Bezpieczeństwa Murata Ziazikowa.

Szybko okazało się, że Kreml postawił na właściwego człowieka. Generał energicznie wziął się do roboty, której za nic nie chciał się podjąć Auszew. Obiecał, że do jesieni przeprowadzi uchodźców dziś koczujących w Inguszetii z powrotem do Czeczenii.

Kreml chętnie leczy trudne regiony, aplikując im gubernatorów ze służb specjalnych. W Smoleńsku, przez ostatnie lata wstrząsanym przez krwawe wojny miejscowych gangów, szefem administracji obwodowej też został niedawno generał FSB Wiktor Masłow.

Ciasto urzędnicze

Rada Federacji stała się dziwnym tworem. Jej członkowie nie są wybierani, lecz wyznaczani (połowa przez gubernatorów, połowa przez dumy obwodowe czy parlamenty republikańskie). Praw czy choćby czasu trwania kadencji członków rady nikt nawet nie próbuje określić. Do wyższej izby parlamentu trafiło kilku byłych gubernatorów. Większość rosyjskich senatorów to dziś jednak drugo- czy trzeciorzędni urzędnicy prowincjonalni. Są oczywiście w radzie i wybitne osobowości - takie jak jej przewodniczący Siergiej Mironow, Giennadij Burbulis (za Jelcyna sekretarz stanu) czy Michaił Margiełow, przewodniczący komisji spraw zagranicznych izby. Ale to są tylko rodzynki w szarym cieście emerytów politycznych i prowincjonalnych biurokratów.

Kiedy po orędziu Putina podszedłem do trzech pierwszych z brzegu wychodzących z Sali Marmurowej senatorów i zapytałem ich o wrażenia, oni jak wywołani do tablicy uczniowie pokazali mi zeszyty z notatkami, które robili nie wiadomo po co, skoro tekst orędzia miał być opublikowany. A kiedy zapytałem ich, skąd są, odpowiedzieli jak prowincjusze ze starej moskiewskiej anegdoty: - My nietutejsi.

W Moskwie mówią z przekąsem: "Rada Federacji stała się rosyjską Izbą Lordów. No cóż - jaki kraj, tacy i lordowie".

Sytuacja w Dumie wcale nie jest lepsza. W wyborach parlamentarnych w grudniu 1999 roku starły się ze sobą dwie biurokratyczne elity - kremlowska skupiona wokół mera Moskwy Jurija Łużkowa i gubernatorska prezydenta Tatarstanu Szajmijewa. Jedni i drudzy zbudowali swoje partie specjalnie na wybory. Kreml - Niedźwiedzia (potem nazwanego Jednością), gubernatorzy - Ojczyznę i Całą Rosję. Organizowali je w pośpiechu, werbując, kogo popadło - przede wszystkim nikomu nieznanych, niezajmujących się wcześniej polityką gubernialnych urzędników, szefów i zastępców szefów wydziałów obwodowych administracji. Efekt był taki, że Jedność, która wprowadziła do Dumy 84 swoich ludzi (drugie miejsce po komunistach), nie miała kim obsadzić stanowisk, które przy podziale powyborczych łupów przypadły jej w kierownictwie parlamentu.

Frakcja uczyniła swoją wiceprzewodniczącą izby Lubow Śliską, która przedtem była przedstawicielką gubernatora Saratowa Dmitrija Ajackowa w dumie obwodowej. Nowa wiceprzewodnicząca, kobieta puszysta, pytana przez reporterkę "Komsomolskiej Prawdy" o ważne momenty ze swego życia opowiedziała, jak z mężem jeździła na motocyklu na działkę i jak już po wyborach występowała na choince u gubernatora Ajackowa w ślicznej białej sukieneczce z tiulu jako Śnieżka, przyjaciółka Dziadka Mroza.

Ludzie z klasą i w Rosji, i w samej Dumie zostali zepchnięci na margines przez, jak mówią komuniści, "agresywnie posłuszną większość". Duma przez ostatnie dwa lata ostatecznie i absolutnie podporządkowała się Putinowi. Konkurujące ze sobą w czasie kampanii wyborczej w 1999 roku Jedność i Ojczyzna oraz Cała Rosja połączyły się. Doszlusowała do nich złożona z biurokratów regionalnych grupa parlamentarna Deputowany Ludowy i grupa Regiony Rosji. Powstał twór, który rosyjska prasa nazywa "centrum parlamentarnym", z absolutną większością głosów, a więc zdolny do przepchnięcia przez izbę każdej ustawy.

"Centrum" grzecznie słucha Kremla. Izba nie zechciała na przykład prowadzić swojego śledztwa w sprawie katastrofy atomowego okrętu podwodnego "Kursk", odrzuciła propozycje powołania komisji parlamentarnej, która spróbowałaby ustalić, kto w rzeczywistości - terroryści czeczeńscy czy moskiewskie służby specjalne - wysadził w powietrze domy w Bujnaksku, Moskwie i Wołgodońsku jesienią 1999 roku. Natomiast uchwałę zezwalającą na przywożenie do Rosji odpadów atomowych przyjęła z entuzjazmem, nie biorąc pod uwagę tego, że prawie 100 proc. obywateli kraju jest temu przeciwnych. - Najważniejszym organem władzy ustawodawczej jest dziś w Rosji palec Aleksandra Kotienkowa [przedstawiciel prezydenta w Dumie]. Bez niego frakcje prokremlowskie kompletnie nie wiedziałyby, co mają robić - szydzi jeden z deputowanych demokratycznego Jabłoka.

Posłuszne pospolite ruszenie

Bierność proputinowskich deputowanych zaniepokoiła i sam Kreml. Władysław Surkow, zastępca szefa administracji prezydenckiej, kilka miesięcy temu urządził im awanturę i zapowiedział, że dla tych, którzy nie zaczną się wykazywać inicjatywą, nie będzie miejsca w parlamencie. Surkow pewnie nie zdawał sobie sprawy, jakiego dżina wypuszcza z butelki.

Bo kremlowscy deputowani postanowili się wykazać. Izba urażona niepowodzeniami rosyjskich sportowców próbowała odwołać reprezentację olimpijską z Salt Lake City, co doprowadziłoby do otwartego konfliktu między Moskwą a Waszyngtonem. Oburzona, że Tbilisi zaprosiło do siebie amerykańskich instruktorów wojskowych, przygotowywała się do przyjęcia uchwały o włączeniu do Rosji dwóch regionów gruzińskich - Abchazji i Osetii Południowej, co automatycznie doprowadziłoby do nowej wojny na Kaukazie i poważnej konfrontacji z Ameryką. Duma rusza też na to, co w Moskwie nazywają "wojną o Kaliningrad". Wiktor Ałksnis z grupy parlamentarnej Regiony Rosji wymyślił, że parlament rosyjski powinien unieważnić tajne protokoły układu Ribbentrop - Mołotow, na mocy których ZSRR oddało Litwie Wilno. A wtedy - jak sądzi Ałksnis - Polska upomni się o miasto, dojdzie do konfliktu między obydwoma krajami i zrobi się takie zamieszanie, że Litwy nie przyjmą do Unii Europejskiej. A dzięki temu Wilno nie wprowadzi wiz dla Rosjan jadących do Kaliningradu.

Pomysł absolutnie idiotyczny, ale wcale nie jest powiedziane, że we wrześniu, kiedy Duma zajmie się wnioskiem Ałksnisa, większość deputowanych do Dumy go odrzuci.

Niezwykłą aktywnością wyróżnia się dziś w Dumie Giennadij Rajkow, lider grupy Deputowany Ludowy, były mer bogatego w ropę syberyjskiego Tiumenia, syn oficera radzieckiego skierowanego do służby w Ludowym Wojsku Polskim (Rajkow jako dziecko mieszkał w radzieckich bazach wojskowych w Polsce). Próbował już namówić kolegów z izby, by odwołali moratorium na karę śmierci (to automatycznie wykluczyłoby Rosję z Rady Europy). Zwoływał demonstracje przeciw "agresji katolickiej". Przygotował też uchwałę, zgodnie z którą za uprawianie homoseksualizmu groziłaby w Rosji kara do pięciu lat więzienia.

- Niech Rajkow się opamięta i przestanie robić z Dumy pośmiewisko światowej opinii publicznej - próbował protestować Oleg Morozow, lider Regionów Rosji. - Zobaczymy, jak Morozow będzie głosował w sprawie homoseksualistów. I wtedy dowiemy się, kto ma jaką orientację - odpowiedział mu Rajkow. Lider grupy Deputowany Ludowy może sobie pozwolić na to, by bezceremonialnie ustawiać na baczność kolegów z Dumy. W administracji prezydenckiej bardzo go poważają. Chwali się, że Władimir Putin często zasięga jego rady. Kreml najwyraźniej liczy na to, że Rajkow, populista o bardzo radzieckich poglądach, w wyborach parlamentarnych może przejąć te głosy, które dzisiejsza władza chciałaby odebrać partii komunistycznej.

Car, bojarzy i lud

Mieszkańcy zniszczonego przez powódź w zeszłym roku Leńska długo nie zabierali się do odbudowy miasta. Sami nie mieli ochoty i nie zachęcały ich do tego lokalne władze. Wszyscy czekali na prezydenta.

Gdy Putin przyleciał, obiecał odbudować miasto. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Do Leńska przyjechał Siergiej Szojgu, minister do spraw sytuacji nadzwyczajnych, osobisty przyjaciel prezydenta. Osobiście gonił robotników do roboty, pilnował ich, żeby nie pili, a urzędników, żeby nie kradli (choć ci i tak przywłaszczyli sobie ponad 300 mieszkań).

Gdy w tym roku powódź dotknęła regionów na południu europejskiej części Rosji, urzędnicy też nie zachęcali ludzi, by zaczęli sprzątać. Wszyscy czekali.

Putin przyleciał do nich prosto z Kanady, gdzie G7 przekształciła się w G8, uroczyście przyjmując Rosję do klubu potęg światowych. Prezydent obiecał, że zniszczone domy, drogi i mosty będą odbudowane. Na miejsce - jak do Leńska - przyjeżdża Szojgu, osobiście goni robotników do roboty, zatrzymuje transporty wódki jadące w rejony zniszczone powodzią i tropi nieuczciwych urzędników.

Państwowe kanały telewizyjne jak przed rokiem opowiadają Rosjanom bajeczki o dobrym carze i złych bojarach. - Widzieliście, jaką ulgę poczuli gubernatorzy południowych regionów, kiedy Putin wreszcie od nich wyjechał? Jaką radością lśniły ich gęby, kiedy samolot prezydenta wreszcie zniknął za chmurami? - pytał telewidzów Michaił Leontiew, komentator programu pierwszego rosyjskiej telewizji.

Na podporządkowanych Kremlowi kanałach telewizyjnych (a dziś są to wszystkie ogólnokrajowe stacje) nikt nie pyta, co jest wart prezydent ze swoim "pionem władzy", gubernatorami w mundurach generałów FSB, jeśli bez niego nie może się rozpocząć żadna akcja ratownicza, a bez stałej osobistej kontroli jego ministra i przyjaciela nie da się odbudować choćby małego miasteczka.

Gleb Pawłowski, doradca polityczny Putina, uważa, że prezydent nie potrafi uaktywnić podległego mu aparatu biurokratycznego: - On nauczył się zaklinać urzędników. Nie nauczył się nimi kierować - powiedział niedawno w wywiadzie dla tygodnika "Profil".

- Oni zawsze są gotowi stawać na baczność i powtarzać: Tak jest, Panie Prezydencie! Wieszają jego portrety w swoich gabinetach od Kamczatki do Kaliningradu. Ale i tak zawsze będą robić swoje - mówi Michaił Prusak, liberalny gubernator Nowgorodu Wielkiego. - A przecież współczesna Rosja nie jest krajem, którym jedna osoba może osobiście rządzić żywym słowem. Ludzie w każdej strukturze władzy muszą znać swoje obowiązki. Władza jest od tego, by ich rozliczać z tego, jak się z nich wywiązują. Minister nie może osobiście pilnować robotnika, czy dobrze przybija deski - narzeka Prusak.

Komu w Rosji dobrze?

Z badań przeprowadzonych przez fundację Indem wynika, że w Rosji na łapówki przeznacza się dziś 35 mld dol. rocznie (bez tego, co przyjmują na szczeblu ministerialnym i wyżej, a to z pewnością też ogromne sumy). Za Putina, z jego generałami FSB na Kremlu i na stanowiskach gubernatorów, korupcja wcale nie maleje, ale - według ekspertów Indem - wręcz rozkwita.

- Dlaczego reformy się u nas dewaluują? Czemu po przyjęciu potrzebnych ustaw gospodarka hamuje, poziom zagranicznych inwestycji spada, rosyjski biznes dalej ukrywa się w szarej strefie? - zastanawia się Grigorij Jawliński, lider demokratycznego Jabłoka. - Bo w rzeczywistości nie zmienia się najważniejsze: ustrój kraju. Ten ustrój, który u nas jest, ma zagwarantować 5 proc. ludności bardzo dobre życie, 15 proc. - dobre i jeszcze rozkwitanie jednej, moskiewskiej, aglomeracji. A reszta się nie liczy. Dobrze ma się dziś przede wszystkim stan urzędniczy. Ci ludzie biją pokłony przed prezydentem, ustawiają jego portrety na biurkach. I dalej grabią swój kraj - powiedział Jawliński "Gazecie".

Tatiana B., główna księgowa moskiewskiego przedsiębiorstwa handlującego produktami chemicznymi, zapewnia, że Putinowskie reformy na jej pracę i na sytuację jej firmy wcale nie wpłynęły. - Dla mnie, dla mojej firmy nie ma absolutnie żadnej różnicy, ile wynosi podatek dochodowy, jaki procent funduszu płac zgodnie z ustawami mamy przeznaczać na ubezpieczenia społeczne. Zawsze prowadziłam potrójną buchalterię - dla państwowych kontrolerów, dla struktury, która chroni nas przed bandytami i urzędnikami, oraz dla szefa. Oficjalnie nie wolno mi wykazać prawdziwych obrotów, dochodów, zysków firmy. Bo jeśli inspektorzy podatkowi, ludzie z sanepidu, straży pożarnej tylko zobaczą, że mamy pieniądze, wszystko z nas wyssają. U mnie ludzie zarabiają średnio po 300 dol. miesięcznie. Oficjalnie wypłacam im jednak tylko 1100 rubli (ok. 36 dol.), bo taka jest w Moskwie minimalna zapłata i mniej już nie mogę. I jaka różnica, czy od tych groszy płacę 13 czy 20 proc. dochodowego? Dla mnie najważniejsze to ukryć pieniądze. Tak robiłam, robię i będę pewnie robić zawsze. To się nigdy nie zmieni, choćby w telewizji ogłaszali nie wiem jakie reformy - twierdzi Tatiana.