Moja kochana ciotka opowiedziała mi kiedyś anegdotę, którą usłyszała z ambony. Autorem dowcipu miał być papież Pius X, który dziś - dzięki lefebrystom - kojarzy się z lękiem przed światem, potężnymi potępieniami i w ogóle śmiertelną powagą. A był to przecież papież, który na przykład dopuścił dzieci do udziału w Eucharystii. Otóż - opowiadał kaznodzieja - przybył do Ojca Świętego strasznie zawstydzony szef karmelitów. Padł na kolana i płacze. - Synu, co się stało, powiedz śmiało! - Ojcze Święty, to takie straszne... - No, mów, ja znam życie. - Jedna z sióstr karmelitanek zaszła w ciążę. - Karmelitanka? Cóż w tym dziwnego? Żeby karmelita, to tak...
Ciotka opowiadała raczej zgorszona, choć była to msza dla młodzieży, a wiadomo, że do młodych ludzi dobrze trafiają anegdoty. Zresztą nieważne tutaj, czy ksiądz nie przesadził. Ważne jest poczucie humoru na tronie papieskim.
Francuski dziennikarz Henri Fesquet spisał swego czasu anegdoty z życia Jana XXIII pod nawiązującym do opowieści o św. Franciszku tytułem "Kwiatki Dobrego Papieża Jana". O Janie Pawle II krąży też wiele tekstów tego gatunku. Krążyły już, zanim został Ojcem Świętym.
"Wiara chrześcijańska wyraża się w radości. Według Nowego Testamentu radość jest uprzedzającym znakiem eschatologicznej zbawczej rzeczywistości. Dlatego humor jest nieodłącznym elementem wiary chrześcijańskiej i jego brak oraz rozdrażnienia, w które dość głęboko popadliśmy we współczesnym Kościele i teologii, są może jednym z najcięższych zarzutów, jakie można wysunąć pod adresem współczesnego chrześcijaństwa (...). Humor jest nastrojem, który pozwala człowiekowi być ludzkim, ponieważ tylko Bogu pozwala być Bogiem i wykazuje śmieszność wszystkich pretensji do absolutnej powagi i uznania".
Nie są to słowa żadnego biskupa Rzymu, tylko Rottenburga i Stuttgartu Waltera Kaspera. Niemniej wszyscy znamy świętą wesołość Jana XXIII, a Papież Polak realizuje te myśli niemieckiego brata w biskupstwie w sposób doskonały. Jego humor podbija świat. Przykładów legion. Oto jeden: kichnięcie we wrocławskiej Hali Ludowej podczas pielgrzymki do Polski w 1997 r. i autokomentarz, że nawet coś takiego może służyć ekumenizmowi. Ludzie spoza Kościoła byli oczarowani. I nie dlatego przecież, że uważali ów komentarz za szczyt dowcipu. Ważne było co innego: że słowa te padły ze szczytu, z wysokości urzędu, który sam się mieni najwyższym na ziemi.
Hierarchia kościelna, m.in. rzymskokatolicka, kojarzy się ze świętą wyniosłością. A tu przyziemna fizjologia, coś tak trywialnie ludzkiego, jak "a psik!". Dyplomacja watykańska, wiadomo, jak wysokiej próby, nakazywałaby może w takim przypadku raczej tuszujące milczenie, żeby "bracia odłączeni" nie pomyśleli, iż Papież kicha na ekumenizm...
Poczucie humoru, naturalność, zwyczajność i skromność, pokora. A czasem i uprawniona złośliwość. Na przykład takie głośne myślenie przy współpracownikach: - Co ja zrobię z tymi sedia gestatoria? (lektyka papieska, używana jeszcze przez Jana XXIII). Kurzą się, miejsce zajmują. Paweł VI sprzedał tiarę i pieniądze rozdał ubogim, ale komu ja to sprzedam? Wiem... i tu pada nazwisko jednego z naszych biskupów.
Autentyk czy apokryf? Włosi mówią: jeśli to nieprawda, to dobrze zmyślone. A niezmyślona jest taka historyjka. Kardynał Wojtyła odwiedza jedną z diecezji, idzie seminaryjnym korytarzem, przyjmuje należne powitania i w pewnym momencie mówi do idącego z nim księdza: - O, moje papiery idą w górę, bo ks. X mi się kłania...
Podobno Papież zaprzecza, jakoby o. Pio przepowiedział mu pontyfikat, natomiast tu niechcący sam sobie go przepowiedział. Jego papiery rzeczywiście najwyraźniej szły w górę, bo w półtora miesiąca potem zaszły aż na Watykan.
Środowiska kościelne mają własne obyczaje. Niektóre bardzo stare, wywodzące się z czasów, gdy różnice między miejscami w hierarchii społecznej zaznaczało się postawami fizycznymi. Mało kto dziś wie, że jeszcze w naszym stuleciu Ojca Świętego całowało się w... nogę. Owszem, niby dlatego, że była tam relikwia, ale przecież można było ją umieścić gdzie indziej. Chyba od czasów Jana XXIII owa relikwia umieszczona jest w pierścieniu na papieskiej ręce i to ją się całuje. Tu pierwszy kwiatek.
Opowiedział mi go uczeń i syn duchowy ks. prof. Wojtyły, dziś sam profesor etyki na KUL-u. Ks. Wojtyła został w Krakowie biskupem, nie miał więc czasu często dojeżdżać do Lublina, zatem uczniowie przyjeżdżali czasem do niego. I oto raz toczy się akademicka dyskusja, gdzie wszyscy są równi w obliczu nauki, a tu wchodzi ksiądz kurialista po podpis Ekscelencji - i klęka. Biskup poczerwieniał, ale jakoś ścierpiał. Wytrzymał jeszcze drugą i trzecią taką wizytę (nauka nauką, ale urząd musi pracować), aż za czwartym razem wziął się na sposób i odwzajemnił się analogiczną postawą. Za piątym razem obyło się już bez klękania.
Drugi kwiatek w kwestii klękania opisał ojciec Leon Knabit w "Spotkaniach z Wujkiem Karolem" (Kraków 1999). Przyszedł do metropolity, by mu pogratulować nominacji kardynalskiej, klęknął na jedno kolano i pocałował w rękę - a kardynał też... Na protest zażenowanego o. Knabita kardynał odparł z figlarnym uśmiechem: - A co, nie wolno mi?
Kwiatek trzeci, już papieski. Karol Wojtyła stał się Janem Pawłem II, ale jeszcze był bałagan po interregnum, więc zaraz po intronizacji na papieskie pokoje udało się wedrzeć grupie przyjaciół z Krakowa. Przyjaźń przyjaźnią, ale papież papieżem, więc przyklękli. - Nie róbcie szopki - powiedział gospodarz.
Zrobiłem z tej opowieści felieton do "Więzi", ale Tadeusz Mazowiecki, naczelny pisma, tekstu nie puścił: - Znam księży. Pewnie, że Papież się nie obrazi, ale zgorszysz śmiertelnie prałatów. - Więc posłałem do "Gościa Niedzielnego"... i wydrukowali. Gdy jednak przy okazji podziękowałem za odwagę, dowiedziałem się, że Mazowiecki miał rację: sąsiednia kapituła wystosowała pisemny protest...
Z "Wielkiej księgi anegdot" braci Pettynów (Bielsko-Biała 1998): "Biskup Karol Wojtyła w czasie swoich wędrówek po Podhalu często odwiedzał małe parafie incognito, w turystycznym ubraniu. Zazwyczaj słuchał kazania miejscowego proboszcza, potem szedł na plebanię i dzielił się spostrzeżeniami. Podczas jednej z takich mszy wyjął notes i zaczął coś notować. Natychmiast zauważyli to wierni - górale. Jedni powiadomili szybko proboszcza, że jakiś ubek spisywał kazanie, inni zaś postanowili, że "trza dać mu wycisk, coby wiency nie kapował po kościołach!". Jak postanowili, tak zrobili. Po wyjściu obcego z kościoła, chwycili go za ręce, wciągnęli w pobliskie krzaki i zażądali "kapownika" z kazaniem. I prawdopodobnie daliby mu ów wycisk, gdyby nie proboszcz, który nagle się zjawił i przerażony zawołał: Wszelki duch, to przecież Jego Eminencja!". Mnie natomiast wuj z Krakowa opowiedział taką tamtejszą wieść gminną. Kardynał w czasie jednej z wycieczek górskich został zatrzymany przez żołnierzy WOP. Legitymowanie, plutonowy studiuje dowód osobisty Eminencji i indaguje go: - Komuś ty, bratku, ten dowód podwędził!? - Na co delikwent: - Niech mi się pan lepiej przyjrzy. Plutonowy przyjrzał się... i padł na kolana, a cała warta z nim.
Opowiada ojciec Leon Knabit w cytowanych "Spotkaniach": "W seminarium duchownym diecezji siedleckiej (które kończyłem) prowadzono wśród księży wychowawców dyskusję na temat strojów kleryckich. Dotychczas strojem kleryckim był obowiązkowo kapelusz i płaszcz lub przynajmniej pelerynka. Niektórzy bardziej postępowi wychowawcy uważali, że nic złego się nie stanie, jeśli kleryk pokaże się publicznie na przykład w berecie. Spotkało się to z opozycją ze strony zachowawczej części grona. Dyskusję uciął wicerektor, ksiądz Kazimierz Miszczak, który przypomniał, że biskup Wojtyła przyjechał na pogrzeb biskupa Mariana Jankowskiego, sufragana siedleckiego, w berecie. - No i co? - zapytał. I klerycy mogli chodzić w beretach".
Jeszcze o. Knabit: "Metropolita krakowski przyjechał na pogrzeb sufragana częstochowskiego bp. Stanisława Czajki niemal w ostatniej chwili. Witając się ze zgromadzonymi biskupami, pominął jakoś biskupa z Siedlec. Rychło jednak się spostrzegł, wrócił, podszedł do pominiętego i powiedział po prostu: - Świnia jestem, nie przywitałem Księdza Biskupa!".
Teraz kwiatek, który sam widziałem, ba, wyhodowałem. W Roku Pańskim 1980 wybrałem się na Sobór Młodych do Rzymu. Oczywiście naparliśmy się na audiencję. Papież nie czuł się dobrze, ale - jak to on - zgodził się. Aula Clementina nie była nagłośniona, więc siedzący dalej (na marmurowej posadzce) nie słyszeli prawie nic. Nie protestowaliśmy, gdy koledzy grali Papieżowi jasełka, ale nie wytrzymaliśmy, gdy głos zabrał On. Mówił jak prawdziwy aktor, głośno i wyraźnie, ale do jasełkowiczów, nie do widowni. Dwie panny siedzące koło mnie zawołały: - Ojcze, prosimy, odwróć się do nas. Papież nic - nie dosłyszał. Wówczas ja burknąłem pod nosem (nieświadom konsekwencji): - W tył zwrot. - I te dziewczyny nadały ów tekst dyszkantem na całą salę. Zapanowała ogólna konsternacja, Papież obejrzał się zdziwiony i jakby zmieszany, dziewczyny wyjaśniły: - Prosimy się odwrócić, bo nie słyszymy. Ojciec Święty zaczął się tłumaczyć, że dotąd tak siedział, bo patrzył na jasełka, ale teraz... I świta przestawiła fotel.
Ale gdy trzeba - Papież karci. Też zwyczajnie, po ludzku. Opowiadał mi brat, że podczas audiencji generalnej, na której był z żoną, jakieś Japonki nie mogły się doczekać, aż Papież podejdzie do nich, i darły się jak opętane: - Chodź do nas! - Jan Paweł II popatrzył na nie - i postukał się w czoło. Umilkły.
"Viva!" wydała przed 20-leciem pontyfikatu numer "papieski". Jest tam między innymi taka plotka kuchenna z Watykanu: "Raz podobno jedna z sióstr (kucharek) miała w czasie posiłku westchnąć: - Ileż ja mam kłopotu z Waszą Świątobliwością. - Na co on: - Siostro, a ile kłopotów mam ja z moją świątobliwością...".
Jest Rok Pański 1979 - pierwsza pielgrzymka. Audiencja dla "Tygodnika Powszechnego", "Znaku" i "Więzi". Papież rozgląda się po twarzach jakiś czas nie widzianych, spostrzega urosły przez ten czas sarmacki zarost Tadeusza Żychiewicza i komentuje: - Wąsy pana Żychiewicza są największym osiągnięciem mojego pontyfikatu.
Dowcip w nadmiarze, choćby papieski, przestaje śmieszyć, więc dość tych kwiatków (planujemy z Januszem Poniewierskim zebrać większą ich porcję w książeczce Znaku). I tylko znów myśl teologiczna, parafraza słów z Ewangelii: kto zgubi wielkość swą, ten ją odnajdzie.