Stanisław Czabański został skazany i stracony za gwałt i morderstwo kobiety. Wywabił ją z domu do lasu, tam zgwałcił, a gdy zaczęła uciekać dogonił ją i zabił, uderzając 27 razy samochodowym kluczem w głowę. Potem chciał zabić jej dwie córki, ale zdążyły uciec. Tak opisuje dokonaną przez niego zbrodnię Jarzy Andrzejczak, w wydanej w latach 90-tych książce, "Spowiedź polskiego kata".
Protokoły z wszystkich egzekucji pozostają tajne. Ale wiadomo jak się na ogół odbywały. Po decyzji sądu ostatnie słowo miała Rada Państwa PRL. Mogła skorzystać z prawa łaski. Jeśli tego nie zrobiła, dochodziło do wykonania kary śmierci.
Data jej wykonania była tajna. Skazany nigdy nie wiedział, czy nie wyprowadzają go z celi ostatni raz. By go zmylić, strażnicy często przenosili taką osobę z celi do celi - opowiadał w rozmowie z "Dużym Formatem" prof. Andrzej Rzepliński. Godzina zwykle była podobna, po 18.00, bo wtedy dwie zmiany strażników nakładały się na siebie.
W egzekucji brali udział naczelnik więzienia, prokurator i lekarz więzienny. Mógł być przy niej obrońca i ksiądz, jeśli skazany sobie tego życzył. Wtajemniczeni, dobrani strażnicy prowadzili skazańca do celi śmierci. Często kneblowali mu usta - opowiadał prof. Rzepliński - żeby nie prowokował innych więźniów. Niektórzy walczyli do końca, innych paraliżował strach.
W celi śmierci prokurator odczytywał skazanemu wyrok oraz decyzję Rady Państwa, że nie skorzystała z prawa łaski. Skazany miał prawo do ostatniego życzenia. Mógł poprosić o papierosa, kieliszek alkoholu, posiłek. Mógł napisać list do bliskich, wyspowiadać się. Bywało, że lekarz dawał mu środek uspokajający, ale nie silny, bo skazany musiał być przytomny. Z tego powodu alkoholu też nie mógł dostać dużo.
Po spełnieniu ostatniego życzenia odsłaniano kurtynę, za którą czekał kat. Strażnicy przenosili skazańca, ze skutymi rękoma i nogami, na zapadnię. Kat zakładał mu na głowę czarny worek i pętlę na szyję - opowiadał prof. Rzepliński. Zwalniał zapadnię.
Według tajnych rozporządzeń ciało miało wisieć 20 minut. Po tym czasie lekarz stwierdzał zgon. Zwłoki trafiały do trumny.
Na tych, którzy brali udział w egzekucjach często pozostawiało to ślad na długie lata.
- Tyle lat minęło, a to wraca: nocą, nagłym przebłyskiem myśli - opowiadał Wojciechowi Knapowi, długoletniemu pracownikowi Służby Więziennej, funkcjonariusz, który obsługiwał siedem egzekucji. (Artykuł ukazał się w 2004 roku w "Rzeczpospolitej")
- Wielu funkcjonariuszy nie wytrzymywało, podczas egzekucji, mdleli - opowiadał inny.
- Byłem pięć razy przy tym. Upłynęły dziesięciolecia, a mnie śnią się nadal ci ludzie. Dlaczego, niech mi pan powie? - to z kolei relacja świadka egzekucji, do którego dotarł Stanisław Podemski. (Z książki "Pitawal PRL-u".)
W 1988 roku, tym samym, w którym wykonano wyrok na Czabańskim, wprowadzono moratorium na wykonywanie kary śmierci. W 1995 wszystkie niewykonane wyroki zostały zamienione na 25 lat więzienia.
Ale po 88 roku kara śmierci dalej była orzekana. Do wejścia w życie nowego Kodeksu Karnego w 1997 roku, w którym zastąpiło ją dożywocie, sądy jeszcze kilkakrotnie ją orzekły.