Jak to było możliwe? Amerykanie, choć od pół roku wiedzieli o możliwym przybyciu rosyjskich ładunków nuklearnych do Kaliningradu, nie podzielili się tą wiedzą ani z Polakami, ani z żadnym innym sojusznikiem w NATO. Dopiero po artykule w "Washington Times" w Kwaterze Głównej Sojuszu w Brukseli zaczęły krążyć zdjęcia i raporty. Żądali ich nie tylko zaskoczeni artykułem Polacy, ale także m.in. Niemcy i Norwedzy.
Informacje z naszych źródeł przeczą piątkowym zapewnieniom źródeł w NATO, że w Kwaterze Głównej wiedziano o rosyjskim posunięciu. Cała sprawa jest na tyle delikatna, że żaden z ekspertów z kilku krajów Sojuszu, do których zwróciliśmy się z prośbą o wyjaśnienie sprawy, nie chciał rozmawiać pod nazwiskiem.
Z naszych ustaleń wynika, że NATO od wielu lat podejrzewało, iż Rosjanie przetrzymują w rejonie Kaliningradu pewną ilość ładunków nuklearnych. Pochodzą one jeszcze najpewniej z zapasów wojsk radzieckich wycofywanych z dawnego NRD właśnie przez Kaliningrad. Według "Washington Times" chodzi o ładunki do rakiet SS-21 Toczka. Eksperci twierdzą, że równie dobrze mogą to być ładunki artyleryjskie lub głowice zdejmowane z torped.
Dlaczego Amerykanie nie przekazali Polakom najnowszych, określonych przez Pentagon jako "bardzo prawdopodobne", informacji o ładunkach? - Informacje z wywiadu satelitarnego Waszyngton traktuje jak świętość i bardzo niechętnie dzieli się tym z kimkolwiek - usłyszeliśmy wczoraj. [Już w 1999 r. podczas nalotów na Kosowo sojusznicy USA, zwłaszcza Francuzi, skarżyli się, iż Amerykanie nie przekazują im danych z wywiadu satelitarnego - red.]. Amerykańscy wojskowi są bowiem przekonani, że system przepływu informacji w Sojuszu nie jest idealnie szczelny i co ciekawsze informacje znajdują drogę do krajów spoza NATO. - Do tego dochodzi nie najlepsza opinia Pentagonu o polskiej wojskowej służbie specjalnej WSI - usłyszeliśmy w Waszyngtonie od oficera, który zna szczegóły współpracy wywiadów wojskowych. - Polski wywiad wojskowy z pewnością nie cieszy się tu dobrą opinią.
Pytaliśmy specjalistów, czy inspekcje w Kaliningradzie mogłyby pozwolić ustalić z całą pewnością, czy jest tam broń nuklearna. - Absolutnie nie - usłyszeliśmy. - W Iraku ONZ szuka takiej broni od dziesięciu lat ze wsparciem satelitów i CIA. I nic nie znalazł.
System inspekcji zawsze pozwala bowiem gospodarzom na zamknięcie przed inspektorami części bazy lub koszar. - Wystarczy więc podejrzane paczki wrzucić do jednego budynku i ogłosić go strefą niedostępną dla inspektorów - mówią znawcy. - Można też na przykład powiedzieć, że dany magazyn nie należy do poddanej inspekcji jednostki, lecz do sąsiedniej, więc inspektorzy nie mogą go już zobaczyć.
Nic dziwnego, że Amerykanie przyjęli polską propozycję przeprowadzenia inspekcji w Kaliningradzie co najmniej chłodno. - Rosja nie musi się na takie inspekcje godzić, a nasze naciski w tej sprawie doprowadzą jedynie do zaostrzenia stosunków - twierdzi ekspert powiązany z nową administracją prezydencką w USA. Już w piątek zresztą polski MSZ oświadczył, że "nie domaga się przeprowadzenia na terytorium Rosji inspekcji o charakterze nadzwyczajnym".
Rosja zadeklarowała kilka lat temu, że nie będzie rozmieszczać broni nuklearnej w rejonie Bałtyku. Zobowiązanie to nie ma jednak mocy prawnej. - Podobnie jest z naszym zobowiązaniem do nieumieszczania broni nuklearnej na terytorium nowych członków - usłyszeliśmy w Kwaterze Głównej NATO. Na razie nikt poważnie nie rozpatruje jednak możliwości przewiezienia do Polski czy Czech jakichkolwiek ładunków nuklearnych.
Po co w ogóle Rosjanom broń nuklearna w Kaliningradzie? - Gdańszczanie mogą spać spokojnie - mówią amerykańscy eksperci. Zdaniem Zbigniewa Brzezińskiego składowanie tej broni właśnie w Kaliningradzie to po prostu rozwiązanie najtańsze, a właśnie takie preferują generałowie operujący skromnym w ich mniemaniu budżetem. - Gdyby Rosjanie chcieli nastraszyć Zachód, nie musieliby sięgać po tak subtelne metody i uzależniać ich powodzenia od tego, czy jakiś dziennikarz o tym napisze - twierdzą Amerykanie. - Nie oznacza to oczywiście, że dla Polski nie byłoby lepiej, gdyby tej broni w Kaliningradzie nie było.
Rzecznik rosyjskiego MSZ twierdzi, że data publikacji artykułu w "Washington Times" nie jest przypadkowa. Według niego Pentagon próbuje w ten sposób odwrócić uwagę opinii publicznej od głośnej obecnie afery związanej z bombami użytymi przez USA w Bośni i Kosowie [prasą europejską obiegają doniesienia o tajemniczych zgonach na raka lub białaczkę żołnierzy z kontyngentów sił pokojowych wielu państw w b. Jugosławii, co wiąże się z użyciem przez Amerykanów bomb uranowych do paraliżowania przesyłu energii elektrycznej - red.]. - To już naprawdę kpina - usłyszeliśmy w Waszyngtonie. - W USA mało kto wie, gdzie leży Kaliningrad, a informacja "Washington Times", choć wzbudziła wiele zamieszania w Polsce czy Niemczech, na pewno nie przesłoniła doniesień o aferze w Bośni.
Najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem jest to, iż Bill Gertz - autor artykułu o rakietach w "Washington Times" - jest znany ze swych powiązań z bliskim Republikanom kręgiem oficerów służb specjalnych. W swej nowej fascynującej książce o poczynaniach chińskiego wywiadu naukowego w USA Gertz otwarcie oskarża administrację Clintona o lekceważenie zagrożeń ze strony Państwa Środka.
Doniesienia w umieszczeniu przez Rosję broni nuklearnej w Kaliningradzie biją najbardziej nie w samych Rosjan, lecz właśnie w Clintona i Departament Stanu. Republikanie od dawna oskarżają Biały Dom o to, iż w ostatnich lat utracił całkowicie kontrolę nad wydarzeniami w Rosji i poniósł fiasko zwłaszcza w dziedzinie rozbrojenia nuklearnego i zmniejszania arsenałów nuklearnych. Doniesienia "Washington Times" to nowa amunicja dla Republikanów i pole do popisu dla nowego prezydenta.
W niedzielę rosyjski prezydent Władimir Putin określił rewelacje "Washington Times" jako absurdalne. Mimo próśb dziennikarzy nie zgodził się szerzej skomentować kwestii broni jądrowej w Kalingradzie.
Bartosz Węglarczyk, Waszyngton