Szczyt państw arabskich w Bejrucie bez Arafata

Premier Izraela Ariel Szaron ostatecznie nie zgodził się na wyjazd Jasera Arafata na rozpoczynający się w środę szczyt państw arabskich w Bejrucie.

Szczyt państw arabskich w Bejrucie bez Arafata

Premier Izraela Ariel Szaron ostatecznie nie zgodził się na wyjazd Jasera Arafata na rozpoczynający się w środę szczyt państw arabskich w Bejrucie.

Ale już we wtorek wieczorem otoczenie Arafata poinformowało, że przewodniczący do Bejrutu nie pojedzie. - W ten sposób nie pozwoli Izraelowi na wywieranie nacisków na palestyńskich negocjatorów - powiedział Jaser Abed Rabbo, palestyński minister informacji.

Bejrut wygląda jak twierdza. Niemal na każdym skrzyżowaniu w centrum stoi żołnierz. Na miastem krążą z warkotem helikoptery, łodzie patrolują wody Morza Śródziemnego. To nie wojna, tylko zebranie przywódców 22 członków Ligi Państw Arabskich. Mają oni debatować nad propozycją pokoju z Izraelem, złożoną przez następcę tronu Arabii Saudyjskiej księcia Abdullacha ibn Abdulaziza.

W strugach ulewnego deszczu i gradobicia libańska Gwardia Honorowa przyjmowała we wtorek na lotnisku kolejne samoloty z prezydentami, książętami i szejkami (nie przyleciał egipski prezydent Hosni Mubarak). Od czasu 17-letniej wojny domowej, która zakończyła się na początku lat 90., Bejrut nie widział podobnego natłoku gości. Wyjątkowo obradom Ligi będzie się przyglądał sekretarz generalny ONZ Kofi Annan, który przyleciał z 68-osobową świtą.

Protokół libański przeszedł drogę przez mękę, rozmieszczając kolejne delegacje w apartamentach nadmorskiego hotelu Fenicja odbudowanego z wojennych zniszczeń. W mieście starannie zamaskowano ostatnie ślady wojny. Wypatroszoną fasadę hotelu Holiday Inn, która w czasach wojny była symbolem rozdartego Bejrutu, zakryto transparentem głoszącym radość życia w Libanie. Goście godzili się powoli z nieobecnością Arafata, którego Izrael trzyma w areszcie domowym w Ramallah od grudnia ub.r., by wymusić na nim rozbrojenie i aresztowanie członków palestyńskich ugrupowań zbrojnych.

We wtorek w południe obserwatorzy dawali jeszcze 10 proc. szansy, by pod presją USA rząd izraelski zezwolił Arafatowi na przylot do Bejrutu i dał mu gwarancję powrotu do Autonomii Palestyńskiej. Arafat, który jest jednym z najchętniej podróżujących przywódców na świecie, z pewnością palił się do wyjazdu. Przyjazd do Bejrutu, skąd został ewakuowany 20 lat temu, po uderzeniu zwycięskiej armii izraelskiej dowodzonej przez ministra obrony Ariela Szarona, byłby jego triumfem. Zapewne teraz zadowoli się telewizyjnym przesłaniem z Ramallah. - Bez jego obecności szczyt wiele traci - mówi z żalem jordański dziennikarz.

Arafat będzie wielkim nieobecnym debaty nad pokojem z Izraelem, która dotyczy bezpośrednio Palestyńczyków. Propozycja pełnej normalizacji stosunków z Tel Awiwem za pełny zwrot ziem arabskich zajętych w 1967 r. złożona przez księcia Abdullacha dziennikarzowi "New York Timesa" w połowie lutego spodowała, że doroczny i rutynowo nudny szczyt arabski może zdominować pasjonująca dyskusja. Choć pomysł "ziemia za pokój" liczy ćwierć wieku, Arabowie zdecydowali się po raz pierwszy dać mu poparcie w rezolucji Ligi Arabskiej. We wtorek tekstu tej rezolucji jeszcze nie było.

Po konsultacjach ministrów spraw zagranicznych Ligi w poniedziałek wieczorem książę Fajsal, szef saudyjskiej dyplomacji, poleciał z powrotem do Rijadu, by pomóc Abdullachowi doszlifować jego propozycję. Następca tronu, który jest faktycznym władcą Arabii Saudyjskiej od choroby króla Fahda w 1996 r., przedstawi swój tekst osobiście po przylocie do Bejrutu. Zapewne będzie krótki, by nie poruszać szczegółów, co do których wśród Arabów nie ma zgody.

Wiadomo, że propozycja Abdullacha składa się z pięciu punktów - trzech praw i dwóch obowiązków. Prawa Arabów do zwrotu im ziem zajętych przez Izrael w 1967 r., ustanowienia niepodległej Palestyny ze stolicą w Jerozolimie Wschodniej i uregulowania sprawy blisko czterech milionów uchodźców palestyńskich. Obowiązki to - zawarcie traktatu pokojowego z Izraelem i pełna normalizacja stosunków, czyli oficjalne uznanie Izraela za część Bliskiego Wschodu po ponad pół wieku jego istnienia i po kilku wojnach.

Kontrowersje budzi głównie kwestia uchodźców palestyńskich, których masowego powrotu do Izraela umiarkowane kraje arabskie nie biorą poważnie pod uwagę. Większość zdaje sobie sprawę, że Izrael przyjmie jedynie symboliczną liczbę uchodźców (podczas nieudanych negocjacji izraelsko-palestyńskich w 2000 r. mówiono o 25-45 tys.). Pozostali będą mogli wrócić do Palestyny lub otrzymają pomoc na osiedlenie się w tych krajach, gdzie aktualnie mieszkają. Temu sprzeciwiają się Syria i Liban. Bejrut nie chce przyjąć na stałe ponad 350 tys. Palestyńczyków, którzy wegetują na jego terytorium. Damaszek nie chce też słyszeć o normalizacji stosunków z Izraelem: - Najpierw dajcie ziemię, w tym syryjskie Wzgórza Golan, a potem porozmawiamy o pokoju - mówią Syryjczycy. By ominąć ich zastrzeżenia, uczestnicy szczytu proponują zamiast "normalizacji" - inne arabskie słowo oznaczające zwykłe stosunki.

Nie chodzi jednak o grę w słówka. W prasie arabskiej pojawiło się wiele krytycznych komentarzy przypisujących przywódcom Arabów jedynie chęć łagodzenia opinii publicznej i przypodobania się USA. Od 11 września Amerykanie prowadzą wojnę z terroryzmem i kilka krajów regionu jest na ich celowniku. "Arabscy przywódcy chcą zejść Amerykanom z radaru" - uważa znany publicysta bliskowschodni.

Już w 1982 r. król Fahd zaproponował na szczycie w marokańskim Fezie plan pokojowy, który bardzo przypominał obecny plan Abdullacha. Dziś jednak sytuacja jest inna - Arabowie stoją przed perspektywą dalszego zaognienia 18-miesięcznej krwawej wojny między Izraelem i Palestyńczykami, a także amerykańską powtórką z wojny z Irakiem Saddama Husajna. - Jeśli arabska inicjatywa ma wnieść nową jakość na Bliskim Wschodzie, nie możemy chować głowy w piasek. Nie chodzi o to, by wracać 20 lat wstecz - mówi jeden z uczestników szczytu.