Kim jest Zbigniew Religa?
- Świętym człowiekiem - twierdzą pacjenci.
- Wizjonerem - uważają lekarze.
- Jestem zwyczajny, normalny - mówi o sobie prof. Religa.
Chciał studiować filozofię i zostać dziennikarzem, ale w roku 1963 skończył Akademię Medyczną w Warszawie.
Podjął pracę na oddziale chirurgii w szpitalu wolskim. W roku 1968, gdy szefem oddziału został prof. Wacław Sitkowski, zaczęli operować serca. - Kardiochirurgia była wtedy straszna. Ogromna śmiertelność, duże powikłania. Na stole operacyjnym umierał nam co trzeci chory. Może dlatego bałem się rozmów z chorymi, nie chciałem ich poznawać ani zbliżać się do nich. Transplantacja była jedynym wyjściem dla tych ludzi, ale szanse jej przeżycia były znikome. W kardiochirurgii liczyła się wtedy nieustępliwość i upór. Tylko to dawało pacjentom nadzieję. To mnie ukształtowało - mówi prof. Religa.
W roku 1975 pojechał do Nowego Jorku na praktykę do kliniki prof. Adriana Kantrowitza. Pracował nad sztucznym płuco-sercem i sztucznymi komorami serca. Po powrocie ze Stanów został docentem w Instytucie Kardiologii w Warszawie.
W roku 1980 w specjalistycznych pismach medycznych pojawiają się artykuły o cyklosporynie. To nowy lek, który miał zapobiegać odrzutom przeszczepionych tkanek. Jest skuteczniejszy od stosowanego do tej pory immuranu. Cyklosporyna obiecuje rewolucję. Chorych po przeszczepie będzie można dłużej utrzymać przy życiu.
Zbigniew Religa wie, że cyklosporyna to nowa szansa i musi doprowadzić do kolejnego przeszczepu: - Od pierwszej próby w roku 1969, z przeszczepami w Polsce nic się nie działo. Przepaść, czarna dziura, nic! Czułem, że trzeba to zmienić.
Religa czyta o cyklosporynie i idzie do prof. Wacława Sitkowskiego, który był wtedy jego przełożonym.
- Zrobię przeszczep serca - mówi.
- Oczywiście - uśmiecha się profesor. - Ale nie w mojej klinice.
Profesor Religa: - W Warszawie nie było już dla mnie miejsca.
Na początku lat osiemdziesiątych kominy zabrzańskiej koksowni Jadwiga codziennie wypluwały tony pyłów. Można w nich było znaleźć niemal całą tablicę Mendelejewa. Pył opadał na zabrzańskie domy i ulice. Zdarzały się dni, że w mieście nie było czym oddychać. Władze Zabrza postanowiły zamknąć zakład, ale ministerstwo hutnictwa nie chciało się na to zgodzić. Koksownię obłożono karami za zatruwanie środowiska. Do roku 1984 nazbierało się 3,5 miliona dolarów.
Śląska Akademia Medyczna szukała właśnie kierownika kliniki kardiochirurgii. Do Zabrza przyjechał z Warszawy docent Religa. Usłyszał o długu koksowni. - Ówczesny I sekretarz komitetu miejskiego PZPR zaproponował, żeby za te pieniądze wybudować w Zabrzu nowoczesny ośrodek kardiochirurgii. Prezydent miasta zgodził się, a ja zacząłem zbierać zespół - mówi.
Z Religą zaczynają pracę: Andrzej Bochenek, Marian Zembala, Jerzy Wołczyk, Romuald Cichoń.
Religa obiecuje: - Będziemy operować zastawki i wszczepiać by-passy. Zrobimy wszystkie możliwe operacje, ale przede wszystkim dokonamy transplantacji serca.
- Usta otwieraliśmy ze zdumienia, ale wierzyliśmy mu bezgranicznie. Religa jest wizjonerem. Uczył nas, że trzeba realizować rzeczy, które wydają się niemożliwe - wspomina prof. Andrzej Bochenek. - Wszyscy mieszkaliśmy w szpitalu. Moja żona rodziła córkę. Szef nie pozwolił mi wyjść. Zawsze było coś do zrobienia. W październiku 1985 roku do ośrodka w Zabrzu przywieziono rolnika z niewydolnym, przerośniętym jak balon sercem, które już prawie nie pompowało krwi.
Był idealnym biorcą. - Bałem się tej rozmowy - wspomina prof. Religa. - Powiedziałem pacjentowi wprost: "Proszę pana, ja nigdy nie robiłem przeszczepu serca, ale dla pana to jedyny ratunek". Popatrzył na mnie z ulgą. "Panie docencie, jestem szczęśliwy, że daje mi pan szansę", odparł. Nie było odwrotu. Zadzwoniłem jeszcze do Jana Nielubowicza, który był jednym z najwybitniejszych chirurgów, bo zależało mi na jego opinii: - Chcę przeszczepić serce - powiedziałem.
Profesor Nielubowicz zamarł: - Błagam, niech pan tego nie robi! (Właśnie przygotowywał się do pierwszego w Polsce przeszczepu wątroby). - Jeśli się panu nie uda, idea transplantacji znów zostanie pogrzebana, i to na wiele lat.
- Wiedziałem, że się nie wycofam - opowiada Religa. - Ktoś zawsze musi coś zrobić po raz pierwszy. Gdybym czekał kolejnych dziesięć, piętnaście lat, polska kardiochirurgia wyglądałaby dzisiaj zupełnie inaczej.
Od początku listopada 1985 roku Religa szuka dawcy. - Obdzwoniłem zaprzyjaźnionych lekarzy i oddziały intensywnej opieki medycznej. Po kilkunastu telefonach, w jednym z warszawskich szpitali znalazłem młodego mężczyznę po wypadku. Mózg miał uszkodzony, ale serce wciąż biło. Pojechałem tam spotkać się z matką - wspomina prof. Religa. - Postanowiłem rozmawiać z nią bez ogródek. "Pani syn nie żyje. Potrzebuję jego serca" - powiedziałem.
Kobieta, zapłakana i nieszczęśliwa, szepnęła cicho: - Syn chciałby tego.
5 listopada 1985 roku Zbigniew Religa przeprowadza pierwszą w Zabrzu transplantację. - Byliśmy zaskoczeni. Jak to? Dopiero rozkręcamy klinikę, a tu taki zabieg? - wspomina dr Jerzy Pacholewicz ze Śląskiego Centrum Chorób Serca.
Profesor Religa: - Nigdy przedtem nie widziałem przeszczepu. Technikę znałem z książek.
Doktor Pacholewicz: - Staliśmy z nim przy stole operacyjnym. Mogę przysiąc, że nigdy nie widziałem lekarza, który byłby tak pewny tego, co robi. On wiedział, czego chce i wiedział, że to potrafi.
Profesor Dziatkowiak był wtedy szefem Kliniki Kardiochirurgii krakowskiej Akademii Medycznej: - Trzymałem kciuki za tę operację. Po zabiegu pierwszy pogratulowałem Relidze. To była wielka odwaga. Operacja to pestka, ale on musiał wszystko wokół zorganizować. Nie było łatwo przekonać lekarzy, żeby zgłaszali dawców, bo to kłopot. Musi się zebrać komisja, która stwierdzi śmierć mózgu, potem przyjeżdżają trzy zespoły. Jedni pobierają serce, inni wątrobę, rogówkę i nerki. Personel gada, że przyjechały sępy. A na cmentarzu ludzie wytykają matkę i szepczą: "Sprzedała wątrobę, syna chowa bez serca". To trudne.
Rolnik, któremu Religa przeszczepił serce, zmarł po kilku dniach. Przyczyna - wysokie nadciśnienie płucne i zaburzenie krzepnięcia krwi.
- Przetoczyliśmy mu prawie 20 litrów krwi, bez skutku - opowiada dr Pacholewicz. - Myśleliśmy, że następną transplantację zrobimy najwcześniej za dwa, trzy lata. Ale już po kilkunastu dniach znów mieliśmy dawcę.
Drugi pacjent, młody mężczyzna z Wrocławia, zmarł z powodu niewydolności nerek. Trzeci samodzielnie jadł, ale po kilkunastu dniach nastąpił ostry odrzut. Dopiero czwarty chory wyszedł ze szpitala o własnych siłach.
Profesor Zembala: - Wszystkie przypadki dokładnie analizowaliśmy i ciągle się uczyliśmy. Nie potrafiliśmy na przykład dokładnie oznaczać poziomu leków przeciwodrzutowych w organizmie.
Profesor Religa: - Żeby osiągnąć sukces, trzeba było zamknąć oczy na pierwsze niepowodzenia.
- Religa nie zna słów "nie można". Ma w sobie charyzmę. Jak nam się zepsuło sztuczne płuco-serce, wystarczył jego jeden telefon. Po kilku dniach do Zabrza dotarło urządzenie radzieckie. Nie było doskonałe, ale można było operować - wspomina profesor Bochenek.
- We wrześniu 1985 roku jako zwykły chirurg ogólny przyszedłem do Religi. Nic nie wiedziałem o chirurgii serca. W Polsce nie było wtedy ani jednego podręcznika do nauki kardiochirurgii - opowiada dr Romuald Cichoń, po czterdziestce. - Myślałem, że przez pierwsze pięć lat będę tam tylko "zamiatał podłogi", a już w listopadzie pierwszy raz przeszczepialiśmy serce. Niesamowite jest wrażenie, gdy z ciała biorcy wyjmuje się chore serce. Nagle jest otchłań, a potem wkłada się serce dawcy i ono zaczyna bić. Do dziś ta operacja jest dla mnie urzekająca. To nie spotkałoby mnie w żadnym innym szpitalu. Bez Religi nie byłbym tym, kim jestem: najmłodszym lekarzem w Europie, który przeszczepił serce, najmłodszym, który wszczepił by-passy i zastawkę dwudzielną. Wszystko dzięki niemu. On ma wyjątkową rzecz: jest pozbawiony zazdrości zawodowej.
- Z profesorem Religą wszystko robiliśmy od początku - mówi dr Roman Przybylski, kardiochirurg z Zabrza. Szpitale nie zgłaszały dawców. Nie było komisji, które mogłyby stwierdzać śmierć mózgu. W Polsce stosowano XIX-wieczną definicję śmierci. Lekarz stwierdzał zgon, gdy serce przestawało bić. - A my potrzebowaliśmy serca żywego - mówi prof. Religa.
Jacek Skiba, kardiochirurg z Ochojca, jeździł po serca do transplantacji: - Szpitale nie zgłaszały nam dawców. W sprawy mieszał się prokurator. Wszyscy woleli mieć święty spokój.
Na jednym z oddziałów lekarz odetchnął z ulgą, kiedy przyjechaliśmy w nocy. "Przynajmniej nikt nie zobaczy, jak wywozicie ciało", wyjaśnił. Czasem czuliśmy się jak hieny.
Na początku przywoziliśmy do kliniki ciała dawców, a serca pobieraliśmy na sali operacyjnej w Zabrzu. Woziliśmy ich karetkami, wojskowymi samolotami i śmigłowcami. Sprzęt był stary i niebezpieczny. Pamiętam pilota śmigłowca, który zawisł nad stacją kolejową w Tarnowskich Górach, żeby sprawdzić, gdzie jest. Sprzęt nawigacyjny nie działał.
To były niezwykłe czasy. Wystarczył komunikat w radiu, że potrzebujemy krwi, a pod szpitalem ustawiała się cała kompania wojska. Gazety entuzjastycznie pisały o każdym zabiegu.
Doktor Przybylski: - Teraz są inne czasy. Transplantacje serca to już nie eksperymenty. Jeśli przeprowadzono ich już ponad tysiąc, to można mówić o zabiegach rutynowych.
Dariusz Kortko, Judyta Watoła