Prokuratura bada sprawę śmierci pacjenta

Mężczyźnie z tętniakiem aorty w szpitalu na Zawodziu zaaplikowano relanium, bo krzyczał. Na Parkitce - gdy umierał - żaden lekarz nie podjął się operacji. Przewieziony do szpitala w Katowicach pacjent zmarł.

- Wszczęliśmy śledztwo. Sprawdzamy, czy doszło do narażenia pacjenta na śmierć i czy nie popełniono błędu diagnostycznego - mówi Romuald Basiński, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Częstochowie.

Bogdan Ziółkowski miał 61 lat. Nigdy nie uskarżał się na zdrowie, aż do nocy z 5 na 6 lutego. - Ojciec mówił, że ma silne bóle w klatce piersiowej, dusi się i cierpnie mu twarz - wspomina córka.

Wezwana karetka od razu zawiozła 61-latka na oddział ratunkowy szpitala miejskiego na Zawodziu. - Ja do szpitala pojechałam następnego dnia o 7 rano. Mąż był już wypisany z oddziału. Lekarz, który dawał nam wypis, powiedział, że zrobiono mu badania krwi i EKG i że został wykluczony zawał serca. Doradził leczenie u neurologa, bo mąż miał w szpitalu atak nerwowy, krzyczał i trzeba było mu zaaplikować relanium - relacjonuje żona.

Po powrocie do domu Bogdan Ziółkowski nadal czuł się źle. Rankiem 11 lutego znów musiała przyjechać po niego karetka. Tym razem trafił do szpitala specjalistycznego na Parkitce. Tam zrobiono mu badanie, którego nie wykonało Zawodzie - echografię serca. Analizując wyniki, lekarze zaczęli podejrzewać rozwarstwienie aorty. Stan pacjenta uznali za krytyczny.

- Oznajmiono mi, że to przypadek dla kardiochirurga, a w szpitalu nie ma, niestety, specjalisty, który podjąłby się natychmiastowej operacji ojca. Zdecydowano więc o przetransportowaniu go do Górnośląskiego Centrum Medycznego w Katowicach Ochojcu - opowiada córka.

Z jej dalszej relacji wynika, że szpital próbował ściągnąć śmigłowiec ratunkowy. Pogotowie lotnicze miało jednak odmówić: wyloty do Częstochowy uznało za niemożliwe ze względu na złą pogodę. Z Parkitki zadzwoniono do częstochowskiego pogotowia po karetkę. Potem Bogdan Ziółkowski konał na szpitalnej izbie przyjęć. Służby ratowniczo-medyczne zaabsorbowane były ofiarami tragicznego zderzenia ciężarówki z autobusem w Zawadzie koło Mstowa.

- Na karetkę czekaliśmy godzinę - wspomina córka zmarłego. - Ponoć dlatego, że pani z pogotowia ratunkowego nie przekazała dyspozycji wyjazdu karetki innej osobie. Dopiero po naszej interwencji i ponownym telefonie ze szpitala karetka przyjechała i zabrała tatę do Katowic.

Bogdan Ziółkowski zmarł kilka minut po dowiezieniu go na Ochojec. Bezpośrednią przyczyną zgonu było zatrzymanie krążenia spowodowane przez tętniaka tętnicy głównej.

- Zdecydowałam się na pójście do prokuratury, bo gdy z mamą ochłonęłyśmy nieco z szoku po śmieci ojca, uznałyśmy, że nie może być tak, by w mieście, gdzie mamy tyle szpitali, nie było dla chorego ratunku. W dodatku lekarze z Ochojca dali nam do zrozumienia, że gdyby przy pierwszym pobycie w szpitalu postawiono prawidłową diagnozę, ojciec miałby dużą szansę na przeżycie - twierdzi kobieta.

- Do 4 kwietnia policja będzie prowadziła czynności zlecone przez prokuratora zajmującego się tą sprawą. Potem zapadną dalsze decyzje - informuje prokurator Basiński.

Dane zmarłego mężczyzny zostały na prośbę rodziny zmienione