Rozmowa z Nitzanem Horowitzem, deputowanym do Knesetu z lewicowej partii Merec.
Nitzan Horowitz: W prasie i TV zajmowałem się przede wszystkim sprawami międzynarodowymi i ekologią. W polityce będę działać na rzecz spraw związanych ze środowiskiem naturalnym. A czy warto było zająć się polityką? Chyba tak, choć... nie, nie wiem.
- Najprostsza odpowiedź, jaką usłyszysz w Izraelu, brzmi: lewica przegrała, bo wyborcy chcieli zatrzymać prawicę. To tylko pozorny paradoks. Wielu wyborców porzuciło np. Partię Pracy na rzecz centrowej Kadimy, byleby tylko wesprzeć silniejszego przeciwko Beniaminowi Netanjahu. Izraelczycy głosowali przeciwko, a nie za. Niewiele to dało, poza klęską.
Lecz tak naprawdę sam dla siebie nie mam dobrej odpowiedzi. Ludzie głosują zazwyczaj sercem, a nie rozumem. Stracili emocjonalny związek z lewicą. To finał procesu, który trwa u nas wiele lat.
A może poszło o sprawy personalne? Izraelska lewica definiuje się przede wszystkim w kontekście konfliktu z Palestyńczykami, a po Gazie trudno uznać premiera lewicy Ehuda Baraka za lewicę. Może za mało wyraźnie podkreślaliśmy problemy społeczne? Może nasz program był niejasny? Albo - taki sam od lat? Po prostu nie wiem.
- To też. Od wielu lat przybywa ludzi biednych, mimo że gospodarka do czasów kryzysu stała bardzo dobrze. Kurczy się klasa średnia. 19 rodzin kontroluje prawie 70 proc. gospodarki kraju. Od momentu reform prywatyzacyjnych coraz bardziej się rozwarstwiamy.
Izrael składa się z plemion, a każde z nich głosuje na swoich. Rosjanie - ok. półtora miliona na 7 milionów mieszkańców - wybierają swoich. Arabowie - też półtora miliona - głosują na swoich. Do tego ponad milion religijnych ortodoksów. W efekcie okazuje się, że ci, którzy popierają ponadplemienne partie od lewicy do prawicy, to mniej niż połowa ludności kraju.
- A dlaczego mają narzekać, skoro z tego korzystają? Plemienność pomaga podsycać fobie, budować lęki, wskazywać wroga winnego niepowodzeń. W sytuacji realnego konfliktu, zagrożeniu terrorem, wojny to bardzo pomaga.
- Jesteśmy w znacznej części rasistowskim społeczeństwem. Lieberman jest popularny, bo nie ma skrupułów, by to wykorzystać. Udało mu się przekonać Izraelczyków, że arabska mniejszość jest taka sama jak przeciwnik zewnętrzny. Reszta to już tylko konsekwencja. Mam poczucie, że jeśli dalej pójdziemy tą drogą, dopiero zafundujemy sobie kłopoty.
- Lieberman jest człowiekiem cynicznym i praktycznym. Dziś powie jedno, jutro drugie, sam sobie nie jest przesadnie wierny. W czasie, gdy był ministrem, nie zgrywał największego ekstremisty. Jest szkodliwy i groźny, lecz ma swój rozum, zna zewnętrzne ograniczenia. Zresztą - Izraelem, jak każdym krajem liberalnym, rządzi wielki biznes. Biznes potrzebuje spokoju, więc Lieberman sobie raczej nie pohula.
A co do arabskiej lojalności powiem tylko tyle, że niektórzy są nielojalni, a inni - nie. Generalizowanie jest po prostu kłamstwem. Znam wielu Arabów, którzy zajmują się tym, by mieć dobrą pracę, ładny dom, względnie udane życie. Porównują swój status z mieszkańcami innych krajów Bliskiego Wschodu i dochodzą do wniosku, że dobrze im.
- Przypadek Biszary dowodzi tylko tyle, że on był szpiegiem. Od takich spraw są prokuratorzy i sądy. Z innej beczki - jeśli arabskie miasteczko dostaje od państwa 20 proc. tego co miasteczko żydowskie, nic dziwnego, że mogą czuć się pokrzywdzeni. Może tym powinniśmy się zająć, a nie testami lojalności.
Arabowie to specyficzna grupa społeczna. Żyją w Izraelu o wiele lepiej niż w państwach arabskich, co nie znaczy, że jest im łatwo i z górki. Na ogół są konserwatystami, z tego powodu niektórzy z nich potrafią głosować na religijną partię Szaas. Skoro tak, to potrzebują odgórnego porządku; znam takich, którzy poparli Liebermana.
Ale z drugiej strony - czują się obywatelami drugiej kategorii, więc działają na zasadzie plemiennej, zamykają się w sobie, izolują.
Z trzeciej zaś - wiele arabskich kobiet pragnie emancypacji. Wielu młodych chce się wyrwać z tradycjonalizmu, zasymilować, po prostu zostać Izraelczykami. Trzeba to wspierać, a nie wrzucać wszystkich do jednego worka, pokazywać ich palcem i mówić, że to piąta kolumna.
Antyarabskość to odwrócony antysemityzm. Antysemityzm to nienawiść, rasizm. Rasizm wszędzie na świecie jest taki sam. Nie da się z nim dyskutować, to spójny system poglądów. A gdzie prowadzi? Żydzi powinni to świetnie wiedzieć.
- Obawiam się, że to problem na długie, długie lata, a jego konsekwencje będą dla nas bardzo złe. Nie ma w dzisiejszym Izraelu nikogo przytomnego, kto powiedziałby, że celem ostatecznym jest coś innego niż pokój i dwa państwa. Ale też nie ma nikogo, kto wie, jak to osiągnąć, ma wystarczającą determinację i społeczne poparcie.
Zresztą - nie zależy to tylko od nas. W Izraelu dzieje się niedobrze, lecz to sielanka w porównaniu z Autonomią. Może coś zrobi Barack Obama? Od George'a Busha dostawaliśmy poparcie każdej wojny o wiele większe, niż sami chcieliśmy. Dziś to akurat się skończyło.