Ewa wyszła na scenę ze swoim psem-przewodnikiem - czarnym labradorem. - Występuję w tym programie, żeby pokazać, że jak się jest niewidomym to nie trzeba się zamykać w domu. Jak się ma talent, trzeba go wykorzystać. Tak jest napisane w Biblii - tłumaczyła.
Później zaśpiewała "Ave Maria" Giulio Cacciniego. I to jak zaśpiewała. - Byłaś absolutnie fantastyczna, dziękuję ci za to - stwierdziła rockowa wokalistka Agnieszka Chylińska. - Kiedy śpiewasz, rozchodzi się światło - skomentowała druga z jurorek aktorka Małgorzata Foremniak. Zwykle cyniczny Kuba Wojewódzki uśmiechał się do Ewy i był w stanie wykrztusić z siebie tylko: - Jestem na tak. - To był ogromny stres - mówi śpiewaczka, która zaczęła tracić wzrok w wieku dziewięciu lat. - Na dodatek przed samym wejściem Marcin Prokop spytał mnie o mojego nieżyjącego tatę. Myślałam, że jestem wyciszona, a tu wszystko padło w jednej sekundzie. Później bałam się, jak to wypadnie w telewizji, teraz czuję się spokojna.
"Ave Maria" w wykonaniu Ewy Lewandowskiej
Ewa Lewandowska wychowała się na bydgoskim Osiedlu Leśnym przyklejonym do centrum miasta. W starym bloku w małym, dwupokojowym mieszkaniu.
Do 9. roku życia Ewa była zdrowa i widziała jak inne dzieci. Chodziła do osiedlowej podstawówki - SP nr 15. Już wtedy uwielbiała śpiewać. Rodzice zapisali ją do dziecięcego zespołu "Trzy po trzy", w którym śpiewała i tańczyła.
- W szkole siedziałam zwykle w ostatniej ławce - opowiada Ewa. Spotykamy się w jej mieszkaniu. Siadamy w salonie, gospodyni podaje herbatę w szklanym dzbanku. Pod nogami pałęta się czarny labrador.
Ewa:
- W szkole dużo rozmawiałam z koleżankami, za co obrywałam od nauczycielek. Nagle - z dnia na dzień, z tych ostatnich ławek przestałam cokolwiek widzieć. Przesiadłam się więc do przedostatniej, potem jeszcze bliżej tablicy, w końcu do pierwszej.
- Ona miała tylko 9 lat i zupełnie nie kojarzyła, że traci wzrok - wtrąca Grażyna Lewandowska, mama Ewy. - O tym przesiadaniu się nawet mi wtedy nie powiedziała. Ale wiedziałam, że dzieje się coś złego, bo męczyło ją mnóstwo dziwnych dolegliwości, choćby powtarzające się uporczywe bóle brzucha.
- Pamiętam, że byliśmy nawet raz u okulistki, sprawdzając, czy ze wzrokiem wszystko jest w porządku - wspomina Ewa. - Widziałam na tablicy tylko pierwsze trzy rzędy. Lekarka jednak powiedziała mamie, że zmyślam i zapisała okulary - plus 0,5 dioptrii.
Mama:
- To, co działo się z Ewą, nie dawało mi spokoju. Zaczęły się wędrówki od lekarza do lekarza, a potem wiele miesięcy spędzonych w bydgoskim szpitalu dziecięcym.
Lekarze długo nie potrafili postawić diagnozy. Były podejrzenia o wyrostek robaczkowy, o rozmaite choroby odzwierzęce itd. Ewa spędziła w szpitalu cały rok.
- To był dla mnie trudny czas - wspomina. - Choć bardzo mnie uodpornił. Wprawdzie lekarze nie wiedzieli, co mi jest, ale przecież w porównaniu z chorobami innych dzieci, moja była błahostką. No i rodzice odwiedzali mnie codziennie.
Po roku lekarze wreszcie wydali wyrok: choroba Stargardta, czyli genetyczne zwyrodnienie siatkówki (plamki żółtej) oka. To oznacza, że wzrok będzie się pogarszał, aż do całkowitej utraty.
- Koszmarny dzień. Okulista postawił diagnozę i wysłał nas do domu - opowiada Grażyna Lewandowska. - Byliśmy zdezorientowani i bezradni. Nikt nie wytłumaczył nam dokładnie, co to takiego ten Stargardt. Zaczęłam wszędzie, gdzie tylko można, dowiadywać się, jak pomóc mojemu dziecku i czy w ogóle można. Dałam też sygnał siostrze, która mieszka w Kanadzie, żeby dowiedziała się, czy na świecie już znają lekarstwo na tę chorobę.
- A ja nie czułam, że w domu dzieje się coś złego - wspomina Ewa. - Żyliśmy normalnie. Rodzice zawsze podtrzymywali mnie na duchu - w efekcie nigdy nie miałam wrażenia, że jestem specjalnie pokrzywdzona przez los. Nie przyszło mi nawet do głowy pytać: dlaczego ja. Dzisiaj już wiem, że dla mamy i taty ta sytuacja była o wiele cięższa. Zwłaszcza dla taty, który bardzo przeżywał moją chorobę.
Wraz z traceniem wzroku zaczęły się problemy w szkole.
Ewa:
- Miałam mnóstwo dobrych chęci, gorzej było z nauczycielami. Chciałam zostać w podstawówce, ale nauczyciele nie byli na to przygotowani i w końcu mieliśmy wszyscy już dość walki. W szóstej klasie przeniosłam się do bydgoskiego ośrodka dla niewidomych. Potem próbowałam pójść do normalnego liceum - VII LO w Bydgoszczy, ale w gronie wspaniałych nauczycieli znalazła się czarna owca - historyk, który nie chciał zrezygnować z robienia testów na sprawdzianach. Ja testu nie rozwiążę, więc dałam spokój i wróciłam do ośrodka, choć to był dla mnie koszmar. Ośrodek to getto. Tam się podcina skrzydła każdemu, kto chce się wychylić. Ja się wychylałam, bo już wtedy dużo występowałam na estradzie. Pamiętam, że jak pokazywała mnie regionalna telewizja, wychowawcy bardzo złośliwie to komentowali. Kpili przy całej klasie: "Gwiazda Lewandowska do tablicy". Z ośrodka jednak nie odeszłam. Zdecydowałam, że tak będzie lepiej, choćby z tego względu, że stamtąd bliżej do szkoły muzycznej. Zagryzłam wargi, żeby zrealizować marzenia.
Ewa:
- Mama oglądała w telewizji program "Kawa czy herbata". Podsłyszała, jak nieżyjąca już Grażyna Świtała opowiadała o swoim Festiwalu Piosenki Dzieci Niepełnosprawnych w Ciechocinku. Po programie zadzwoniła do telewizji, ale okazało się, że festiwal zaczyna się za kilka dni i jest już za późno. Świtała zrobiła jednak wyjątek i kazała przysłać kasetę z piosenkami śpiewanymi przeze mnie. Udało się. Zaprosili mnie do Ciechocinka.
Formuła festiwalu polegała na tym, że niepełnosprawne dzieci najpierw przez tydzień brały udział w zajęciach rehabilitacyjnych i warsztatach wokalnych, a potem występowały na wspólnym koncercie z gwiazdami. Ewie przypadła Kasia Stankiewicz - wokalistka Varius Manx.
- Byłam oszołomiona - wspomina Ewa. - To były najlepsze lata Varius Manx. Miałam 14 lat, a śpiewałam jeden z największych wówczas polskich hitów "Ruchome piaski", w duecie z prawdziwą gwiazdą. No i poznałam fajnych ludzi - pracowałam z Czesławem Majewskim, Hanną Banaszak, Michałem Bajorem. Od tego czasu co roku wracam na festiwal do Ciechocinka.
Na warsztatach Ewa spotkała też aktorkę i piosenkarkę Lidię Stanisławską, która namówiła jej mamę, aby dziewczyna szkoliła głos.
- Do szkoły muzycznej dostałam się za pierwszym podejściem - mówi Ewa. - Po pierwszych lekcjach już wiedziałam, że to jest to, co chcę w życiu robić.
Jest taki zwyczaj, że przed egzaminami wstępnymi przyszli studenci Akademii Muzycznych udają się na kilka indywidualnych lekcji do profesorów wykładających na uczelni. Tak też zrobiła Ewa, która postanowiła dostać się na bydgoską AM.
- Zdecydowałam się uderzyć od razu do dziekan wydziału wokalno-aktorskiego - mówi Ewa. - W dodatku mojej ukochanej śpiewaczki - prof. Magdaleny Krzyńskiej. Wiele razy płakałam słuchając i oglądając ją jako Traviatę w bydgoskiej operze. Jak ona umierała! Konała na scenie naprawdę. Wiele śpiewaczek w tym momencie krzyczy, a prof. Krzyńska była zawsze mistrzynią piana. Pomyślałam, że jak zyskam jej akceptację, to będzie łatwiej.
- Przyszła do mnie bardzo stremowana - opowiada prof. Krzyńska. - Posłuchałam i stwierdziłam, że ma bardzo ładny głos. Dałam jej kilka utworów i kazałam przygotować na następną lekcję. Drugi raz przyszła bardzo dobrze przygotowana.
Nadszedł dzień egzaminu. Dla Ewy zaczął się nieprzyjemnie. - Szłam na uczelnię przez park Kochanowskiego - opowiada. - Napadli mnie i okradli ze wszystkiego. Gdy dotarłam na miejsce, okazało się, że zaraz moja kolej i nawet nie mam czasu całej sprawy zgłosić na policję. Straciłam komórkę, pieniądze, wszystkie dokumenty.
Po egzaminie ze śpiewu Ewa dowiedziała się, że złodzieje wszystko zwrócili. - W dokumentach przeczytali, że nie widzę. Sumienie ich ruszyło - mówi Ewa.
Los Ewy pozostawał w rękach komisji rekrutacyjnej.
- Nie powiem, żeby nasi wykładowcy nie mieli obaw - mówi prof. Magdalena Krzyńska. - Sama je miałam. Jednocześnie jednak byłam pewna, że ta dziewczyna będzie pracowała ponad siły, więc przekonywałam ich jak mogłam. Ujęła mnie na egzaminie pisemnym. Przecież mogłam ją z niego zwolnić, ale nie chciała. Twardo uparła się, że będzie zdawać jak inni. Siedziała z tą swoją lupą i kaligrafowała. Gdy skończyła, poprosiła tylko, czy może nie przepisywać na czysto, bo byłoby jej trudno. I tym mnie kupiła.
Ewa dostała się na wymarzoną uczelnię, pozostawała jednak kwestia nauczyciela śpiewu. - Wymarzyłam sobie prof. Krzyńską - wspomina dziewczyna.
- Ona sobie mnie wybrała - potwierdza prof. Krzyńska. - Najpierw myślałam o przydzieleniu jej komuś innemu. Bałam się, że przy jednoczesnych obowiązkach dziekana nie podołam. Zmieniłam zdanie, bo ona ciągle do mnie dzwoniła i w taki sposób mówiła, że zdecydowałam się przyjąć ją do mojej klasy.
Jak Ewa przekonała prof. Krzyńską? - Ewa ma takie specyficzne poczucie humoru - opowiada dziekan. - Dzwoniła i mówiła: "Zobaczy pani, że będę pani ulubioną studentką, nie będę sprawiała żadnych kłopotów, będę się bardzo pilnie uczyła". Do dziś jak dzwoni, mówi: "Dzień dobry, tu pani ulubiona studentka". Nie żałuję tej decyzji. To dziewczyna ambitna i pracowita, zawsze zadowolona i uśmiechnięta, która swoim entuzjazmem potrafi zarazić wszystkich wokół.
Razem z Ewą na wszystkie zajęcia chodził labrador Klemo. Na wykładach kładł się pod ławką i czekał cierpliwie do końca. Profesor filozofii najpierw patrzył trochę krzywo na psa, ale potem się przyzwyczaił. Na koniec roku, gdy Ewa przyszła po wpis do indeksu, zapytał: "A gdzie jest indeks Klemo?".
- On nie ma indeksu, ale mu wyrobię - zażartowała Ewa.
- Gdybym ja miał czekać, aż wy coś zrobicie - stwierdził z powątpiewaniem profesor, po czym wręczył osłupiałej dziewczynie certyfikat zakończenia kursu filozofii dla studenta - labradora Klemo.
Marzę, chociaż nie widzę
Scena to największe marzenie Ewy.
- Marzenie do spełnienia - twierdzi jej nauczycielka prof. Krzyńska. - Ewa ma wiele rzeczy z natury: naturalnie postawiony głos, naturalny dobry oddech śpiewaczy. Poza tym mam wrażenie, że przez to, że nie widzi, ma lepszą wyobraźnię dźwiękową od osób zdrowych. Jest bardzo pracowita. Każdą uwagę natychmiast realizuje. Może być dobrą śpiewaczką.
A co z jej chorobą? - Poradzi sobie - twierdzi prof. Krzyńska. - Gdy zna scenę, na której śpiewa, to się orientuje. Jest świetna pod względem aktorskim, a przy tym artystycznie bardzo wrażliwa.
Prof. Urszula Trawińska-Moroz, dziekan wydziału wokalnego Akademii Muzycznej w Warszawie, jest bardziej sceptyczna. Słyszała Ewę podczas konkursu w Lublinie, zasiadała w jury.
- To bardzo utalentowana dziewczyna, inaczej nie dostałaby naszej nagrody - mówi. - Jest bardzo muzykalna i wrażliwa. Jak śpiewa, trudno uwierzyć, że nie widzi. Jeśli trafi na dobrego pedagoga, który będzie potrafił podejść do niej indywidualnie, to ma szansę zostać dobrą śpiewaczką estradową.
Śpiewaczka estradowa to nie to samo co operowa. Ta pierwsza tylko śpiewa, druga jest też aktorką. Czy Ewa ma szansę występować na scenie?
- Według mnie raczej nie - twierdzi prof. Trawińska-Moroz. - Na scenie trzeba się ruszać, przemieszczać, grać. Opera dziś nie jest taka jak kiedyś, że się stoi i śpiewa. Wymagane są takie zdolności aktorskie jak w spektaklach teatralnych. Jak to wszystko zrobić, gdy się nie widzi? Niedowidząca śpiewaczka mogłaby występować co najwyżej w jakichś kameralnych spektaklach barokowych, np. na cztery osoby, gdzie się śpiewa bez ruchu. Ale w dziełach Verdiego czy Pucciniego nie da rady.
- Marzy mi się występ w jednym ze spektakli Mariusza Trelińskiego - mówi Ewa. - To taki reżyser, któremu myślę, że nie przeszkadzałoby zupełnie, że ja nie widzę. Mało tego, myślę, że potrafiłby to świetnie wykorzystać na scenie. Wiem, że kiedyś zaśpiewam jedną z głównych operowych ról. Na razie jednak, zaraz po studiach, chcę zdać na kolejne, podyplomowe, najlepiej za granicą. Na pewno mi się uda!
Po studiach w Bydgoszczy Ewa doskonaliła śpiew w Katowicach. W sobotę obroniła pracę magisterską i dostała trzy oceny celujące - mówi jej dumna mama. - Komisja na obronie pracy uhonorowała ją owacją na stojąco - dodaje. To jednak nie koniec nauki bydgoszczanki na wydziale wokalno-aktorskim w katowickiej Akademii Muzycznej. - Dostała się bez egzaminów na studia podyplomowe i będzie kontynuować naukę - cieszy się Grażyna Lewandowska.