Relacje świadków: Trzymałam drzwi, żeby mi trąba do domu nie wpadła
- Sprawę badamy pod kątem artykułu 155 kodeksu karnego - precyzuje prokurator rejonowy Krzysztof Droździok. Artykuł ten mówi o nieumyślnym spowodowaniu śmierci.
Dwa lata temu przy Państwowej Straży Pożarnej w Lublińcu kosztem wielu milionów złotych uruchomiono dumę miejscowych władz: Centrum Powiadamiania Ratunkowego. Dyżurują tam strażacy i dyspozytorki pogotowia.
15 sierpnia o godz. 17.45 - gdy nad okolicami przeszło tornado - dyspozytorka odebrała wezwanie do kobiety "przygniecionej przez elementy budowlane". Do oddalonych o niespełna 10 km Rusinowic wysłano karetkę bez lekarza, z dwoma ratownikami medycznymi. - Dyspozytorka miała nieprecyzyjne informacje o tym, co się tam stało - tłumaczy niewysłanie zespołu reanimacyjnego kierowniczka pogotowia Katarzyna Kiełek.
- Nie było innej karetki. Wypadkowa z lekarzem pojechała w rejon powiatu myszkowskiego, gdzie drzewo przygniotło mężczyznę - mówi z kolei szef lublinieckiego ZOZ-u Józef Maciołek.
Gdy karetka przebiła się do Rusinowic przez zatarasowaną zwalonymi drzewami drogę, ratownicy zorientowali się, że liczy się każda minuta. Zabrali Patrycję Kurzac do szpitala w Lublińcu. - Dziewczyna leżała na izbie przyjęć co najmniej pół godziny i nikt się nią nie zajmował - mówi nasz informator.
- Nieprawda - protestuje dyr. Maciołek. Przyznaje jednak, że lekarz nawet nie obejrzał ciężko rannej. Bo... lekarza na izbie przyjęć nie było. 15 sierpnia to święto i w takie dni na izbie przyjęć są tylko pielęgniarki. Zazwyczaj dwie. Gdy pojawia się pacjent, pielęgniarka ściąga z oddziału lekarza określonej specjalności. Dyr. Maciołek: - Na każdym z oddziałów dyżur pełni jeden lekarz. Akurat gdy przywieziono tę dziewczynę, chirurg operował pacjenta z perforacją wrzodu żołądka. Nie mógł więc iść na izbę przyjęć. Gdy pielęgniarka zaczęła dzwonić i szukać innego lekarza, ekipa pogotowia odjechała, o tym nie informując.
Po pobycie umierającej Patrycji w dokumentacji lublinieckiego szpitala nie ma śladu. Nie została wpisana na izbę przyjęć, bo nikt jej nie zbadał. Tak naprawdę nie wiadomo, ile czasu bezskutecznie czekała na pomoc.
Dyr. Maciołek: - Potem analizowaliśmy ten przypadek. Doszliśmy do wniosku, że trzeba było wzywać jakiegokolwiek lekarza, który nie był zajęty na oddziale. Choćby ginekologa...
Karetka pojechała przez Herby do szpitala w Blachowni. Dotarła tu po dwóch godzinach od zgłoszenia wypadku w Rusinowicach. Dopiero w Blachowni postawiono pierwszą lekarska diagnozę. Na oddział intensywnej terapii Patrycja została przyjęta o godz. 19.40. Wkrótce zmarła. - Z tak rozległymi obrażeniami wewnętrznymi nie miała już szans. Do nas została dostarczona praktycznie w stanie agonalnym - tłumaczą lekarze.
W wersji wydarzeń, jaką dysponuje prokuratura, o transporcie ciężko rannej pacjentki uprzedzono Blachownię. Lekarze z tego szpitala mocno w to wątpią. - Podejrzewam, że tak naprawdę jechali do Częstochowy, na Parkitkę, i widząc, że kobieta im umiera, zajechali po drodze do nas. Przecież nasz szpital nie miał ostrego dyżuru. Był długi weekend i tak jak wszędzie mocno okrojona obsada - mówi jeden z chirurgów.
Powalone przez tornado drzewa utrudniały dojazd karetki do szpitala - ale śmigłowca nie wezwano. Centrum Powiadamiania Ratunkowego nie miało jednak oporów, by to zrobić dwa dni po przejściu żywiołu: do mężczyzny postrzelonego ledwie śrutem na kaczki.
- Co pan sobie wyobraża? Jak w taką pogodę mieli lecieć? - żachnęła się Kiełek na pytanie o śmigłowiec do przywalonej stropem kobiety. Szefowa lublinieckiego pogotowia stanowczo stwierdziła, że 15 sierpnia dyspozytorka kontaktowała się z pogotowiem lotniczym i dostała odpowiedź odmowną. Kiełek nie chciała już więcej rozmawiać. - Sprawę prowadzi prokuratura, właśnie są przesłuchiwani moi pracownicy - ucięła.
Śledczy nie potwierdzili nam, by 15 sierpnia do Patrycji Kurzac wzywano helikopter. - Jesteśmy na razie na bardzo wstępnym etapie śledztwa, zabezpieczamy dokumentację - zastrzegł prokurator Droździok.
Być może uratowano by życie Patrycji Kurzac, gdyby w szpitalu w Lublińcu uruchomiono - jak zapowiadano - oddział ratunkowy (SOR).
Jego budowę rozpoczęto w 2006 r. W szpital zainwestowano 7 mln zł - w tym 2 mln na wyposażenie.
Ale SOR nie uruchomiono. - Gdybyśmy musieli spełnić wszystkie procedury [m.in. 24-godzinna obecność lekarzy specjalistów - przyp. red.], byłoby to nieopłacalne - tłumaczył bez ogródek na łamach "Dziennika Zachodniego" wicestarosta Tadeusz Konina. A starosta Joachim Smyła mówił: -Niektóre powiaty potworzyły SOR-y i teraz mają straty. Może dobrze się stało, że ten oddział u nas nie powstał.
Za to obaj cieszyli się, że w szpitalu "działa izba przyjęć o bardzo wysokim standardzie". Radość była przedwczesna.
Trąba powietrzna pod Częstochową - serwis specjalny | Zdjęcia ze zrujnowanych wsi