Psy taplały się we własnych odchodach, jadły pokrytą robakami padlinę, uwiązane były na krótkich, ciężkich łańcuchach, bez dostępu do światła dziennego i wody.
Informacje o psach żyjących w skandalicznych warunkach przekazał anonimowo ogólnopolskiemu Pogotowiu i Straży dla Zwierząt mieszkaniec wsi. W czwartek do Trzęsacza pod Pełczycami, na południu województwa, pracownicy pogotowia pojechali w asyście policji z Choszczna.
- To, co tam zobaczyliśmy, przekroczyło wszelkie granice - opowiada Grzegorz Bielawski z Pogotowia i Straży dla Zwierząt. - Psy nie były głodzone, ale żyły w skandalicznych warunkach i znosiły wielkie cierpienie. Trzy z nich były przywiązane do drzew bez żadnej możliwości schronienia. Reszta była trzymana w chlewie w boksach, w których wcześniej przebywały świnie, i w zwyczajnej szopie. Panował tam taki smród i stężenie amoniaku, że nie można było tam wejść i trudno było powstrzymać wymioty. Psy taplały się w swoich odchodach i padlinie.
Właścicielem 35 psów, w tym 23 szczeniaków, uznawanej za niebezpieczną rasy pitbull red nose jest 51-letni Stanisław S., który prowadzi 36-hektarowe gospodarstwo rolne. Trzymał je na sprzedaż.
- Karmił je padliną. Kawały mięsa były pokryte robakami i larwami. Mimo upałów psy nie miały dostępu do wody, nawet jakby ją miały, to i tak nie mogłyby się napić, bo były na 30-40-centymetrowych, bardzo ciężkich łańcuchach, które nie pozwalały im nawet rozprostować kości - mówi Bielawski. - Nie miały dostępu do światła dziennego i część z nich nigdy nie wyszła na dwór. Szczeniaki musiały walczyć o pożywienie, bo zawieszał im kawały padliny na sznurku. Musiały skakać i walczyć, żeby się najeść. To wskazuje na to, że były hodowane do walki psów.
W piątek Stanisław S. został przesłuchany przez prokuratora.
- Przyznał się do znęcania nad zwierzętami, ale nie złożył wyjaśnień. Grozi mu do roku więzienia - mówi Jakub Zaręba, rzecznik prasowy KPP w Choszcznie. - Wcześniej był karany m.in. za kłusownictwo.
Psy zostały rozwiezione do schronisk m.in. w Szczecinie, Poznaniu, Gorzowie i Zielonej Górze.
- Część z nich trafiła do domów naszych wolontariuszy. Według mnie wszystkie nadają się do adopcji. Dwa z nich były agresywne, więc powinny przejść szkolenie - twierdzi Bielawski.
Bardziej ostrożna jest Lidia Lewandowska, która od 30 lat hoduje psy, a od 15 zajmuje się amstaffami:
- Mimo mojego doświadczenia, nie zdecydowałbym się na wzięcie takiego psa i nie wzięłabym odpowiedzialności za przekazanie go komuś innemu. To są bardzo niebezpieczne psy. Nie da się przewidzieć, jaki wpływ na te psy wywarły warunki, w jakich były trzymane. Na Zachodzie w takich wypadkach psy trafiają na roczną obserwację i przechodzą intensywne szkolenie. Kosztowałoby to przynajmniej 30 tys. zł na jednego psa, ale w naszym kraju nie ma takich ośrodków.