Wielka awantura o karetkę

Lekarze z psychiatryka aresztowali karetkę. Nie oszaleli. Chcieli tylko jak najszybciej zorganizować badania dla kobiety, której życie mogło być w niebezpieczeństwie. Ale urzędnicy potraktowali ich jak wariatów

Awantura między lekarzami i urzędnikami mogła skończyć się tragedią. Poszło o kobietę, która na Bałutach straciła przytomność i spadła ze schodów. Na miejsce przyjechała karetka pogotowia. Ratownicy nie mogli dogadać się z ofiarą wypadku, więc zdecydowali, że zawiozą ją na psychiatrię - do Kochnówki.

W szpitalu pacjentkę zbadał neurolog. Uznał, że możliwe jest pęknięcie czaszki, a nawet krwawienie do mózgu. Pacjentom z takim rozpoznaniem rutynowo robi się tomografię komputerową. I lekarz postanowił skierować kobietę na to badanie. Kochanówka nie ma tomografu, więc na badanie trzeba było jechać do innego szpitala. I z tym był problem.

Szpital nie ma własnych karetek. Wypożycza od pogotowia dwie, razem z kierowcami. Ale akurat obydwie miały kursy. Dlatego lekarz chciał, żeby kobietę z rozbitą głową na badania zabrał ten sam ambulans, który ją przywiózł. Zaczęły się schody.

Bo pogotowie, które do tej pory bez mrugnięcia okiem godziło się na takie kursy, powiedziało: tym razem to niemożliwe. W Kochanówce przecierali oczy ze zdumienia. Ale kolejne telefony nie pozostawiały wątpliwości. Pracownicy pogotowia pozostawali nieugięci i mówili, że nigdzie nie pojadą. Lekarze z psychiatryka nie chcieli karetki puścić. Pat.

Jak tłumaczy Janusz Morawski, medyczny dyrektor pogotowia, stacja dostała pismo z Urzędu Wojewódzkiego z dyspozycją: "karetki wożą chorych tylko do szpitali, a nie między nimi".

- To prawda - potwierdza Jacek Raczyński z UW. - Nadzorujemy ratownictwo medyczne i zrobiliśmy kontrolę w pogotowiu. Okazało się, że karetki są wykorzystywane niezgodnie z ustawą o ratownictwie medycznym.

Chodzi o to, że powinny zajmować się tylko udzielaniem pierwszej pomocy, czyli wieźć pacjenta do szpitala i jechać na kolejną wizytę. Tymczasem w Łodzi ambulanse kursowały między szpitalami z chorymi, których wysyłano na badania do innych placówek. W urzędzie wojewódzkim uznali, że w ten sposób ludzie potrzebujący pomocy dłużej na nią czekają. I jeszcze, że pogotowie łamie ustawę o ratownictwie medycznym. Urzędnicy kazali jej przestrzegać.

Uczestnicy awantury nie pamiętają, czy padły te argumenty. - Zresztą mieliśmy na głowie poważny problem: człowieka, który mógł być w stanie zagrażającym życiu. Chcieliśmy mu pomóc i nie mogliśmy - mówi Zbigniew Wawrzyniak, wicedyrektor Kochanówki.

Ktoś zadzwonił do koordynatora systemu ratownictwa medycznego w urzędzie wojewódzkim.

Wawrzyniak: - Usłyszeliśmy, że jak potrzebujemy transportu medycznego, możemy sobie zamówić taksówkę.

- Przecież nie możemy pozwolić na łamanie prawa - tłumaczy Raczyński. - Bo gdyby karetka pojechała na badania, złamano by ustawę.

- Ciekawe jakie przepisy by złamano, gdyby pacjentka zmarła w karetce - odparowuje Wawrzyniak.

Mogło tak się stać, bo lekarze z "Kochanówki" nie pozwolili ratownikom na wyniesienie z ambulansu kobiety z rozbitą głową.

Dopiero po półtorej godzinie przepychanek udało się rozwiązać problem. Szpital wezwał prywatne pogotowie i pacjentka spokojnie pojechała na badania.

Więcej informacji z Łodzi i okolic na www.lodz.gazeta.pl