Stephane Antiga - to jemu Skra zawdzięcza medal

W końcu znów mamy siatkarskie podium! Czekaliśmy od grudnia 2006 roku, od wicemistrzostwa świata drużyny Raula Lozano.

Czekaliśmy nerwowo, bo medal z Japonii niebywale wyostrzył nam apetyty na kolejne sukcesy. Tymczasem klęska męskiej reprezentacji i czwarte miejsce dziewczyn na ubiegłorocznych mistrzostwach Europy oraz przepiękny, ale przegrany finał turnieju w Halle, spowodowały, że mogliśmy nabawić się uzasadnionych kompleksów. Pogłębiła tę depresję Resovia, marnując tydzień temu unikalną szansę na dobry wynik w Challenge Cup.

Stres związany z koniecznością odniesienia sukcesu przez Skrę w Final Four Ligi Mistrzów był więc ogromny. Już w sobotę okazało się, że to obciążenie jest podwójne. Otóż w łódzkiej hali stawiło się ponad dziewięć tysięcy widzów i niespodziewanie dla obserwatorów - wszyscy w żółto-czarnych barwach Skry. Oznaczało to, że Skra, niczym Górnik Zabrze i Legia Warszawa w latach siedemdziesiątych XX wieku, zjednoczyła wszystkich kibiców sportu w Polsce. I pewnie dlatego na bełchatowską drużynę padł blady strach, który sparaliżował ich dokumentnie w pierwszych dwóch setach meczu z Dynamem Kazań. Kiedy wydawało się, że w naszą trumnę z narodowymi kompleksami wbity zostanie następny gwóźdź, objawił się ktoś, kto uratował swój, ale przede wszystkim nasz honor. To Stephane Antiga, bohater najgłośniejszego transferu siatkarskiego w Polsce. Przyjemnie było patrzeć, jak z pomocą Mariusza Wlazłego i Michała Bąkiewicza stawia rosyjskim niedźwiedziom skuteczny opór, wykorzystując swoje nadzwyczajne umiejętności. Co ciekawe, do twardej, sportowej walki nie używał siły tylko rozumu i niewiele brakowało, by Skra znalazła się w finale. W niedzielę podobnie, grał na całym boisku broniąc i atakując i - co ma wymiar symboliczny - kończąc ostatnią piłkę meczu z Treviso, dającą Skrze wymarzone brązowe medale tegorocznej LM. Tym samym potwierdził tezę, że zazwyczaj to co drogie, to dobre.

Odetchnął też pewnie prezes Skry - Konrad Piechocki, bo ściągnięcie Antigi do Polski to jego pomysł i odpowiedzialność. Odetchnął, ale pewnie na krótko, bo łódzkie Final Four potwierdziło, że kolejne sukcesy w Europie będzie Skrze osiągać bardzo trudno. A właściwie będzie to niemożliwe w przyszłości z takim rozgrywającym jak Maciej Dobrowolski, libero jak Denny Lewis czy środkowym jak Janne Heikkinen. Widać to było wyraźnie w obu meczach. A ambicje wszystkich - co normalne i zwyczajne - rosną.