Styczeń 1940 r. Andrzej Rożanowicz ma 15 lat. Idą z kolegą na sanki. W parku Kościuszki jest pusto i cicho. Ludzi już dawno wygoniły ze spacerowych alejek przeraźliwe zimno i hitlerowska okupacja. - Nagle usłyszeliśmy zbliżające się ulicą Kościuszki samochody. Ciekawość była silniejsza od strachu, więc pobiegliśmy w tamta stronę. Jeszcze byliśmy za krzakami, kiedy zobaczyliśmy pierwsze z jadących aut. Osobówka. Za nią ciężarówka, żołnierze na motorach i chyba jeszcze jakiś samochód osobowy. Wojskowi momentalnie obstawili ulicę - opowiada Rożanowicz.
Charakterystyczne mundury nie budziły wątpliwości. To było gestapo. Uwagę 15 latka przyciągnęła ciężarówka. Było zimno, a ona odkryta. Na pace ludzie. - Nie byli na tyle blisko, że zapamiętałbym jakąś twarz. Ciężarówka przystanęła na chwilę na ulicy, a potem skręciła w alejkę, w kierunku strzelnicy Bractwa Kurkowego. Potem usłyszeliśmy trzy salwy. Sparaliżowało nas. Strach był tak wielki, że z początku nie mogliśmy się ruszyć. W końcu poczołgaliśmy się za drzewa i czekaliśmy co dalej - wspomina Rożanowicz.
Nie pamięta, ile to trwało: kilka minuty czy dwie godziny. W końcu chłopcy usłyszeli szum odjeżdżających samochodów. Powoli, niemal bezszelestnie przenieśli się w miejsce, z którego mogli zobaczyć, co się dzieje na Kościuszki. Było pusto. - Poszliśmy w kierunku strzelnicy. Było przeraźliwie cicho. Na śniegu zobaczyliśmy ogromne jasnoczerwone plamy - mówi Rożanowicz. Ciał nie było. Chłopcy nie znaleźli też świeżych śladów kopanej ziemi. Rożanowicz uważa, że musiały zostać zabrane do ciężarówki. - Trzeba pamiętać, że ziemia była wówczas zamarznięta. Niemcy najpewniej wywieźli ciała w inne miejsce, gdzie szybko mogli je spalić - przypuszcza.
Miesiąc później Rożanowicz był świadkiem kolejnej egzekucji w tym samym miejscu. - Działo się to, jeszcze zanim Niemcy zainstalowali gilotynę w więzieniu na Mikołowskiej. Ludzie na mieście mówili, że gestapo zlikwidowało wtedy grupę konspiracyjną z Żywiecczyzny. Scenariusz był taki sam: odkryte dwie ciężarówki, na nich ludzie w cywilnych łachach. Strzały i ślady krwi na śniegu - mówi Rożanowicz.
Tadeusz Strugała, światowej sławy dyrygent, w 1939 r. miał cztery lata. - To było kilka dni po tym, jak do Katowic weszli Niemcy. Był ciepły dzień, mama zabrała nas na spacer. Młodszy brat w wózku i ja drepczący obok trzymałem mamę za rękę. Jak zawsze szliśmy do parku Kościuszki. Na wysokości kościółka św. Michała zatrzymał nas Niemiec. Pamiętam go bardzo dobrze, bo to był pierwszy Niemiec w mundurze, którego zobaczyłem z tak bliska. Twardo stanął nam na drodze i coś do mamy powiedział. - Nie możemy dalej iść, wracamy do domu - mama szybko obróciła wózek. Ja tymczasem patrzyłem już na ulicę Kościuszki. Widziałem ciężarówkę, na której było mnóstwo ludzi. Ściśnięci, człowiek stał obok człowieka. Ciężarówka skręciła w boczną alejkę, gdzie kiedyś była strzelnica Bractwa Kurkowego. Mama szybko pociągnęła mnie za rękę. Wracaliśmy dalej przez park i wtedy usłyszeliśmy serię strzałów! Mama się zdenerwowała, kazała mi iść szybciej, a ja się bałem. Te strzały bębniły mi w uszach - mówi Strugała. Wspomnienie pozostało w nim żywe do dziś.
Andrzej Rożanowicz pamięta, jak w sierpniu 1940 r. w Katowicach pojawiło się niemieckie obwieszczenie o egzekucji. Okupanci donosili, że rozstrzelali 20 Polaków. - Nikt nie wiedział, gdzie to się stało. Od razu pomyślałem, że wiem, o jakie miejsce chodzi. Pobiegliśmy z kolegami do strzelnicy Bractwa Kurkowego, ale nie znaleźliśmy żadnego śladu. Poszliśmy dalej, do strzelnicy wojskowej, przy dzisiejszej Meteorologów i Zgrzebnioka. Tam znaleźliśmy ślady krwi. Wynika z tego, że Niemcy często wykorzystywali to miejsce do egzekucji więźniów - mówi Rożanowicz.
Jak usłyszeliśmy w katowickim oddziale IPN-u, i Rożanowicz, i Strugała złożyli zeznania w sprawie egzekucji. - Te relacje są bardzo wiarygodne. Niewykluczone, że strzelnica była miejscem co najmniej kilku egzekucji. Pojawiła się też sugestia, że zwłoki ofiar zostały zasypane w jednym z licznym w tym miejscu dołów - mówi dr Grzegorz Bębnik z IPN-u. - Ale pewności co do tego nie ma.
IPN do tej pory nie potwierdził, że strzelnica była miejscem kaźni. - Zeznania świadków brzmią wiarygodnie. Nie znaleźliśmy jednak żadnych dokumentów, które by je potwierdzały. Nie ustaliliśmy też personaliów ofiar - mówi Ewa Koj, naczelniczka oddziału pionu śledczego w katowickim IPN-ie.
Piotr Kindler, wiceprzewodniczący Komitetu Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa w Katowicach: - Nie znamy tego miejsca. Jeśli miałoby być uznane i upamiętnione, musieliby po pierwsze znaleźć się świadkowie zdarzeń, a ich zeznania muszą być zweryfikowane przez IPN. Później to rada miejska w swej uchwale zatwierdza ustawienie tablicy, pomnika w takim miejscu.
Świadkowie nie ukrywają swojego rozgoryczenia. - Nie można wszystkiego opierać na dokumentach. Nikt by przecież nie wymyślał tak przerażającej historii - uważa Rożanowicz.
- Teren powinien być już dawno zbadany. Ja sam po wielu latach znalazłem wśród chaszczy fragmenty dawnej brukowanej alejki, która prowadziła do strzelnicy. Na starej niemieckiej mapie, którą posługiwali się okupanci, widziałem, że ta alejka była wyraźnie zaznaczona. Dlaczego Niemcy zaznaczyli rzadko uczęszczane miejsce na odludziu? Dlaczego było im potrzebne? - pyta Strugała.