Patrząc na nich i słuchając ich, przypomniała mi się książka Aleksandra Wata "Dziennik bez samogłosek". Na pierwszych stronach Wat przeprowadził ciekawą analizę samotności Jezusa człowieka. Samotności wśród swoich najbliższych - apostołów. Przedstawiając epizod z ogrodu Gethsemane, Wat napisał: "On konał, a uczniowie najwierniejsi chrapali Może dlatego nie czynił różnicy między Judaszem a innymi, tylko relatywną różnicę między zdradą Piotra, którą wymienił imiennie, a zdradą Judasza, którą ze współczucia? z nadmiaru zawodu? z gorzkiego braku złudzeń? wymienił anonimowo".
I choć w przypadku naszych selekcjonerów chodzi o rzecz zupełnie przyziemną, w ludzkiej skali Watowski opis pasuje do nich jak ulał. Obu otacza magiczny krąg niezrozumienia celu i metody dotarcia do niego. Z tego powodu obaj stale narażeni są na zasłużoną i niezasłużoną krytykę. Dla obu jest ona - mimo pozorów - tak naprawdę jednakowo obojętna. Obojętna dlatego, że wiedzą, dokąd i po co idą. A czy dojdą, to już inna sprawa. W tej obojętności potrafią jednak wyrazić żal z powodu braku wsparcia dla swojej pracy od siatkarskich i piłkarskich "Piotrów". Na wspominanie o "Judaszach" nie tracą czasu. Wielu z nich chciałoby przymierzyć choć na chwilę ich selekcjonerskie szaty. Dlatego Argentyńczyk i Holender śmieją się, gdy słyszą, że ten czy ów polski trener, działacz, zawodnik lub dziennikarz mówi: " Szczerbaniuk musi grać w kadrze" albo "Kaźmierczak musi pojechać na Euro".
Śmieją się, bo takie zdanie nigdy nie podzieli odpowiedzialności za końcowy rezultat. Z tym zostaną do końca sami. I w razie niepowodzenia i Lozano, i Beenhakker samotnie zawisną na medialnym krzyżu. A w przypadku sukcesu, wszyscy będą ich poklepywać. Pytanie tylko, czy szczerze i na jak długo?
Autor jest szefem Polsatu Sport