Będą zarzuty w sprawie kobiet poparzonych podczas radioterapii

Lada dzień białostocka prokuratura postawi zarzuty osobom odpowiedzialnym za to, że pięć pacjentek Białostockiego Ośrodka Onkologicznego zostało poparzonych podczas radioterapii. Rany kobiet nie goją się do dziś. A szpital, który je napromieniował, odmawia finansowania leczenia

Będą zarzuty w sprawie kobiet poparzonych podczas radioterapii

Lada dzień białostocka prokuratura postawi zarzuty osobom odpowiedzialnym za to, że pięć pacjentek Białostockiego Ośrodka Onkologicznego zostało poparzonych podczas radioterapii. Rany kobiet nie goją się do dziś. A szpital, który je napromieniował, odmawia finansowania leczenia

Jakie zarzuty i komu postawimy, nie mogę jeszcze powiedzieć, ale na pewno to uczynimy - powiedział nam Sławomir Głuszuk, szef prokuratury rejonowej dla Białegostoku.

Przypomnijmy - w lutym cztery pacjentki z woj. podlaskiego i jedna z mazurskiego były naświetlane aparatem Neptun w Białostockim Ośrodku Onkologicznym. Maszyna podczas zabiegu wyłączała się i włączała od nowa, pacjentki skarżyły się na pieczenie. Jednak obsługa tłumaczyła, że pieczenie to normalne objawy, i naświetlania przerwano dopiero wtedy, gdy piąta kobieta wyszła z buraczkową plamą na piersi. Nie wiadomo, ile czasu pacjentki były naświetlane, bo aparat Neptun 10P nie ma czasomierza. Nie wiadomo, jaką dawkę dostały - technicy z Białegostoku, chcąc nareperować aparat, kompletnie go rozregulowali i jakiekolwiek odczyty były już niemożliwe.

Ministerstwo Zdrowia i Państwowa Agencja Atomistyki zajęły się sprawą dopiero wtedy, gdy opisaliśmy ją w maju w "Gazecie". Dopiero wtedy też skierowano poparzone kobiety do specjalistów od chorób popromiennych. Później komisja powołana przez ministra zdrowia stwierdziła, że pacjentkami opiekowano się należycie, a winny wypadkowi jest tylko stary sprzęt.

Pół roku i starczy

Wszystkie pacjentki były w sierpniu i we wrześniu na rehabilitacji w Warszawie. - Niewiele nam ona dała - mówią zgodnie. - To było jak pobyt w sanatorium - opowiada Anna z podzambrowskiej wsi. - Ćwiczenia, raz dziennie zmiana opatrunku.

- Rany już w Warszawie zaczęły nam ropieć i cuchnąć - dodaje pani Bogumiła spod Łomży.

Na ranach pojawiły się zielone, ropiejące wykwity martwiejącej skóry. Z powodu powikłań dwie kobiety są znów w szpitalach. Jedna z nich - pani Jadwiga (matka trójki dzieci) - ma wodę w płucach i leży w szpitalu w Ełku, druga - pani Zofia - znalazła się na oddziale w Łomży z powodu krwawień żołądka spowodowanych nadmiarem zażywanych leków.

Kobiety są w depresji. Skarżą się, że nie stać ich na kupowanie drogich leków, rękawiczek i gazików - miesięcznie kosztują je one nawet 500 zł. Czują się coraz gorzej. Przygnębia je, że nikt się nimi nie zajmuje. Nie wiedzą, co naprawdę im grozi i gdzie teraz mają szukać pomocy.

Dlaczego szpital nie opiekuje się swoimi pacjentkami - zapytaliśmy wczoraj dr Marię Morelowską-Topczewską z Białostockiego Ośrodka Onkologicznego.

- Nie będę rozmawiać o tej sprawie. Nie jestem rzecznikiem szpitala - odparła i odesłała do dyrektora Ośrodka Lecha Zaremby, który - podobnie jak jego zastępca - jest na urlopie.

To samo pytanie postawiliśmy dr. hab. Jackowi Fijuthowi, specjaliście radioterapii onkologicznej, a zarazem konsultantowi krajowemu, w Centrum Onkologii w Warszawie (w czerwcu obiecywał wszystkim mediom, że poparzone pacjentki będą otoczone troskliwą opieką).

- Jestem w stałym kontakcie z Białostockim Ośrodkiem - powiedział nam. - W Warszawie te przypadki były konsultowane przez wielu utytułowanych specjalistów. Uznano, że prowadzone leczenie jest prawidłowe i skuteczne, a proces gojenia postępuje. Badałem je w Warszawie. Z tego, co przekazują mi lekarze z Białostockiego Ośrodka, pacjentki regularnie są zapraszane na konsultacje.

Tymczasem od powrotu z Warszawy tylko jedna z nich - Anna - była badana w Białostockim Ośrodku. Tam usłyszała od pielęgniarki: - Szpital i tak poszedł wam na rękę, płacąc pół roku za leki i dojazdy na badania. Teraz za nic już nie będzie płacić.

To samo powiedziano innym pacjentkom.

Jedzie nowy Neptun

Wskazany przez ministerstwo winowajca - aparat Neptun wyprodukowany przez Zakład Aparatury Jądrowej w Świerku - teraz nie pracuje. Niedługo Białostocki Ośrodek będzie miał nowego neptuna - Ministerstwo Zdrowia przyznało mu właśnie prawie 2 mln zł na zakup nowego akceleratora.

- Ministerstwo zdecydowało się na zakup neptuna, gdyż taki aparat był w Białymstoku wcześniej i zostało po nim oprzyrządowanie - tłumaczy Waldemar Gliński z biura prasowego Ministerstwa Zdrowia. - Zresztą, przy takich środkach nie można kupić nic innego. Z tego powodu nie był ogłaszany też przetarg, żaden specjalista nie wydawał opinii.

W Polskich szpitalach pracuje mniej więcej dziesięć neptunów. Szefowie szpitali nie chcą oficjalnie o nich mówić. Ich sprawność porównują do Fiata 126 p. - Nasz neptun był bardzo awaryjny - mówi dyrektor jednego ze szpitali w południowej Polsce. - Na szczęście od dwóch lat już go nie mamy.

Białystok też ma inne złe doświadczenia ze sprzętem produkowanym w Świerku. Od dwóch lat ma aparat zastępujący bombę kobaltową, tzw. akcelerator niskoenergetyczny Co-line. Nieoficjalnie usłyszeliśmy, że psuje się on nawet kilka razy dziennie.