Kradzież drzewka była najgłośniejszym wydarzeniem zeszłorocznego kwietnia w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Białymstoku. Otóż z gabinetu komendanta wojewódzkiego - akurat stał pusty, bo chwilę wcześniej odwołano insp. Adama Mularza - zniknęło okazałe drzewko bonsai. Wartości ponad tysiąc złotych. Ale nie wartość przedmiotu kradzieży była tu najważniejsza.
Drzewko przecież należało do komendanta, dostał je w prezencie od podwładnych. Sprawa zyskała największy priorytet, tajne śledztwo prowadzili najbardziej zaufani funkcjonariusze.
Ustalono, że rabuś nie otwierał drzwi wytrychem ani nie wyłamywał zamka. Musiał mieć klucz, raczej własny, bo klucza komendanta nikt nie ruszał. Rozpoczęły się przesłuchania pracowników komendy. Dyskretnie przeszukiwano cały budynek.
I drzewko nagle się znalazło. Na strychu.
Winni mieli okazać się kręcący po całej komendzie elektrycy. Ale nie dali się wrobić w kradzież.
Zagadkę kradzieży drzewka rozwiązała... sprzątaczka. Z jej opowieści wynikało, że po godz. 6 rano - na ok. godzinę przed rozpoczęciem pracy w komendzie - widziała naczelnika wydziału kryminalnego, który przenosił roślinę.
Kiedy o kradzieży zaczęło huczeć na korytarzach komendy, naczelnik uciekł na zwolnienie lekarskie. Nie można było wobec niego wszcząć postępowania dyscyplinarnego, bo nie było go na służbie. Zawiadomienia o kradzieży nikt nie złożył, bo do drzewka już nikt nie chciał się przyznać.
Naczelnik wydziału kryminalnego od kilkunastu dni jest już emerytem. Odszedł ze służby, bo komisja lekarska uznała, że po wielomiesięcznym zwolnieniu lekarskim nie może już pracować.
Los bonsai komendanta nie skończył się happy endem. Zapomniane uschło gdzieś na korytarzu komendy. Skończyło na śmietniku.