Agnieszka Radwańska: Rzeczywiście. Sylwestra spędzę już w samolocie do Australii. Wyjeżdżamy wcześniej, bo być może Ula [młodsza siostra Agnieszki - przyp. red.] zakwalifikuje się do eliminacji do turnieju w Hobart. Czy będzie szampan na pokładzie? Nie wiem, czy można.
- Cały czas trenowałam, początkowo raz, potem dwa razy dziennie. Spotykałam się też z dziennikarzami, robiłam prawo jazdy, więc o odpoczynku nie było mowy. Jedynie nie stresowałam się w związku ze startami.
- Czuję głód gry. Moim celem będzie obrona punktów zdobytych w 2007 roku i jak najlepsze występy w turniejach wielkoszlemowych. Awans w rankingu? Oczywiście. W pierwszej trzydziestce jest jednak trudno o spektakularne skoki, bo różnice są spore.
- Byłam tam przed rokiem. Miałam jeszcze do wyboru Sydney, gdzie w turnieju głównym startują 24 zawodniczki, więc tam nie mogłabym być pewna występu. Poza tym na Tasmanii nie ma takich upałów jak w Australii. Jest zimniej. No i można spotkać diabły tasmańskie. (śmiech)
- Wszystko będzie zależało od szczęścia w losowaniu. Moim planem minimum jest trzecia runda. Marzy mi się ćwierćfinał.
- Panują tam okropne upały. Rzadko zdarza się, by mężczyźni mdleli na korcie, a czasem w Melbourne meczu po prostu nie można przerwać. Przerażający był widok tenisistów z czołówki, którzy wymiotowali ze zmęczenia.
- Jeszcze nie wiem, czy zrezygnuję np. z miksta. Podejmę decyzję po występach w Hobart. Jeśli mi tam pójdzie, zagram sporo meczów, to w Melbourne postawię tylko na singiel i debel.
- Australian Open różni się tym od innych turniejów wielkoszlemowych. Kibice są podobni do fanów piłki nożnej. Zachowują się, jakby pomylili stadiony: wrzeszczą, dekoncentrują zawodników, prowadzą głośny doping. Nie lubię tego, bo zwykle przeszkadza to w grze i jest przyczyną wielu interwencji sędziów.
- Byłam w tamtejszym zoo. Byłam zaskoczona kangurami. Niby dzikie zwierzęta, a skakały sobie między przechodniami.
- Pewnie tak, jeśli szybko odpadnę. Ale tego sobie nie życzę.