Dolar strzelił bombki, nasz hit eksportowy

Na świecie są dwa produkty, gdzie napis ?made in Poland? oznacza najwyższą jakość. To wódka i bombki choinkowe. Nad producentami tych ostatnich zawisły czarne chmury

Tadeusz Szczygielski, prezes piotrkowskiego Szkło-Dekoru, kurs amerykańskiej waluty sprawdza przynajmniej raz dziennie. Dmuchanie i ręczne malowanie bombek było bardzo intratnym interesem, gdy dolar kosztował 4,5 zł. Opłacało się, gdy krążył w przedziale 3,5-4 zł. Dawało się przeżyć w okolicach 3 zł. Dziś, gdy amerykańska waluta szoruje na poziomie 2,45 zł, bombkarzom w oczy zajrzało widmo bankructwa.

Polska bombka w świecie, a w zwłaszcza w USA, to rarytas. Zrobienie zwykłej okrągłej jest łatwe. Pracownik dmucha w szklaną rurkę. Później wlewa się do środka azotan srebra, co nadaje bombce srebrny kolor. I tyle.

Bombki z Polski to jednak ręczna robota w najróżniejszych wzorach - od samochodu, przez zamki, łódki, ryby czy psy i inne zdobienia. Zajmuje to mnóstwo czasu. Jedna osoba jest w stanie zrobić tylko kilkanaście luksusowych ozdób dziennie.

Co roku za ocean wysyłamy bombki za 150-180 mln zł. Tania ozdoba made in Poland w detalu kosztuje ok. 10 dol. Ze średniej półki - 30, a najbardziej ekskluzywne modele - nawet 500 dol.! Kupić je można w najlepszych sklepach, m.in. w Neiman Marcus, Bloomingdale's, Saks Fifth Avenue, Gump's, Lord and Taylor czy Fortuno's. W swojej kolekcji bombki z Polski mają Elton John, Ricky Martin czy Oprah Winfrey.

- Jest gorzej niż źle. Wszyscy są załamani - tak nastrój branży po załamaniu kursu dolara podsumowuje dzisiaj Tadeusz Szczygielski.

Sam Szkło-Dekor kilka lat temu robił 1,5 mln bombek rocznie. Teraz 800 tys. Swój zakład w Jutrosinie właśnie zamyka (do niedawna jeden z największych eksporterów bombek do USA) firma Northstar. Pracę straci ok. 150 kobiet. W szczytowym okresie pracowało tu pół tysiąca osób.

- Na rynku krąży dużo informacji o kłopotach finansowych niektórych producentów bombek, w szczególności tych, którzy sprzedają swe wyroby głównie na rynek amerykański - potwierdza Robert Mostowski, wspólnik Komozja Family Co., firmy specjalizującej się w ekskluzywnych bombkach.

Sama Komozja kryzysowi nie ulega, bo jak twierdzi - robi tylko produkty z segmentu premium i superpremium (tych kryzys ponoć nie dotyka), a do Stanów wysyła tylko połowę produkcji.

Pozostali bombkarze za wszelką cenę próbują jednak sprzedać swoje bombki gdzie indziej. - Zmieniamy asortyment na kraje UE, np. Danię i Szwecję - opowiada Szczygielski.

Taka zmiana według Szczygielskiego to jednak długotrwały proces. - Jesteśmy wyspecjalizowani w produkcji na rynek amerykański, a tam sprzedaje się coś innego niż np. w Niemczech - twierdzi Szczygielski.

I tak Amerykanie lubią bombki bardzo kolorowe, bogato zdobione, które u nas mogłyby zyskać miano tandetnych. Świetnie sprzedają się np. wszelkiego rodzaju motywy amerykańskiej flagi.

W przeciwieństwie do Europy Amerykanie obdarowują się nimi nie tylko na święta, ale również na urodziny, rocznice itd. Po atakach z 11 września rynkowym hitem były np. robione w Polsce bombki w kształcie World Trade Center.

Polskie bombki zaczęły szukać też szczęścia w ojczyźnie. Według szacunków Komozja Family gospodarstwo domowe w Polsce przeznacza rocznie na szklane ozdoby choinkowe ok. 35 zł, czyli prawie 400 mln zł rocznie. Jeszcze rok temu Polacy inwestowali te pieniądze przede wszystkim w tanie bombki pochodzące z Chin. - Rynek się jednak zmienia. Do niedawna Polaka nie było stać na nasze wyroby, a teraz już tak - mówi Szczygielski.

Producenci bombek otwierają własne sklepy, podpisują też kontrakty z małymi specjalistycznymi sklepami w centrach handlowych oraz sieciami handlowymi w rodzaju Obi czy Real.

- Polskie bombki podobają się klientom, widzimy ich zainteresowanie. Aczkolwiek sezon na ozdoby choinkowe dopiero się zaczyna - opowiada Agnieszka Łukiewicz-Stachera z sieci Real.

Czy bombkom uda się przetrwać? Czeka je ciężka walka. - W tym momencie pracujemy nad wzorami na święta przyszłego roku. Zakładamy, że dolar będzie kosztował 2,4 zł. Liczymy się jednak z tym, że może spaść nawet do 2 zł. Ubezpieczenie się od ryzyka kursowego kosztuje i nas nie stać - twierdzi Szczygielski.