Przed wiosennym finałem Ligi Mistrzów Liverpool i Milan rozdały po mniej więcej 15 tys. wejściówek swoim fanom, natomiast działacze oraz goście Europejskiej Unii Piłkarskiej (UEFA), czyli przedstawiciele sponsorów całych rozgrywek, często niedzielni bywalcy stadionów, zajęli aż 25 tys. miejsc! Co gorsza, pojemność trybun zmniejszono, by powiększyć banery reklamowe.
Krzywda innych to najmarniejsza z pociech, ale cóż, takie są realia współczesnego futbolu. Biznesowa obudowa wypycha z trybun przeciętnego kibica, który dostaje inne zadania: ślęczeć przed telewizorem, by napędzać reklamodawców, kolekcjonować produkty firm sponsorujących wielkie turnieje, szastać pieniędzmi na imprezach towarzyszących. Coraz więcej fanów jeździ za drużyną po Europie, byle spędzić choć wieczór meczu w mieście, w którym grają ich idole.
Od prezesa Michała Listkiewicza możemy tylko wymagać, by wejściówki z puli PZPN - czyli dla Polski - rozdzielił raczej między zwykłych kibiców niż działaczowskich dyletantów, przez których nieróbstwo musi zatrudniać selekcjonera z zagranicy. "Gazeta" obiecuje: będziemy się jego polityce biletowej bacznie przyglądać.
Niestety, miażdżącej większości fanów [ tu artykuł o sposobie rozdziału biletów na Euro ], którzy nie mają szans zobaczyć polskich piłkarzy na własne oczy, możemy dać tylko jedną radę. Chcesz wejść na wielki mecz? Zatrudnij się w korporacji, która ze światem futbolu robi interesy.