DZ: Właściciel Legii nie popada w histerię

PRZEGLĄD PRASY. Właściciele Legii Warszawa co miesiąc dokładają do klubu milion z okładem, ale nie zamierzają się wycofywać z jego finansowania. - Nie popadam w histerię - mówi "Dziennikowi" Mariusz Walter.

Zastaję pana w bardzo dobrym humorze tuż po porażce z Wisłą Kraków, która praktycznie przesądziła o stracie szans Legii na mistrzowski tytuł.

- Nie popadam w histerię. Wytłumaczę dlaczego. Przywiązuję olbrzymią wagę do tego, aby nie zarządzać inaczej niż poprzez struktury. Właściciele, rada nadzorcza, zarząd... Jak już skonstruowaliśmy jakieś przedsiębiorstwo z jego personalnymi strukturami, to ingerujemy wyłącznie w sprawach kluczowych, strategicznych. I to nie drogą: ja do prezesa Miklasa, ale podczas Rady Nadzorczej. Chyba że trzeba podjąć jakieś decyzje transferowe w ciągu 24 godzin, zamknąć jakiś deal. Wtedy transfery muszą przechodzić przez moje biurko z pominięciem tych wszystkich ogniw. Ale nie w sensie - kto, tylko - czy i za ile.

Od dłuższego czasu trwają przepychanki z kibicami. Ich końca nie widać. Czy pan sobie zdawał sprawę, przejmując klub, że będzie miał pan aż takie problemy?

- Nie. Byłem uprzedzamy przez wielu kolegów, którzy zaczynali swój sportowy czy też dziennikarski życiorys na "żylecie". Ale wydawało mi się, że istnieją pewne granice braku rozsądku. Przyjąłem bowiem fałszywe założenie, że największym dobrem kibica jest sukces Legii. W tej kwestii ja i moi partnerzy popełniliśmy błąd. Nie doceniłem ostrzeżeń. Miałem dwa spotkania z kibicami. Jedno, kiedy jeszcze nie zapadła decyzja o przejęciu klubu, i drugie przed kamerami telewizyjnymi. Chodziło o ceny biletów. I na tym pierwszym, i na tym drugim powiedziałem, że moim zdaniem są trzy elementy, które będą decydować o sukcesie klubu. Pierwszy to poziom sportowy zespołu, który nie będzie tępym kolekcjonerem punktów, zapewniającym niewiele emocji. Drugi to jest dom, czyli stadion Legii i jego tradycja. I trzeci - kibice. Powiedziałem dwukrotnie publicznie i mówię to panu po raz trzeci. Było jednak kilka zdarzeń, które można uznać za krytyczne i dlatego zaprzestaliśmy już prób porozumienia z kibicami.

Zacznijmy od najświeższego...

- Mecz z Wodzisławiem. Czy to nieprawda, że trybuny Legii są w stanie dodać piłkarzom sił? Prawda! I oto Legia przegrywa 0:1, a ja obserwuję karnawał piechurów, joggingowców, którzy biegają po trybunach, demonstrując BRAK zainteresowanie tym, co dzieje się na boisku. No niby komu oni robią na złość? Zarządowi, właścicielom, Walterowi? Siła tych okrzyków, choćby krzyczeli rzeczy znacząco gorsze, co już miało miejsce wielokroć, jest żadna. W porównaniu do konsekwencji w realizacji naszego założenia, które przyjęliśmy od samego początku. Kibice tak, chuligani nie.

W powszechnej opinii problem stwarza jedynie garstka...

- Ja też tak myślałem. Wystarczy jednak przeanalizować wszystkie materiały, prasowe, telewizyjne, relacje z policyjnych zatrzymań w Wilnie, by się przekonać, że to nieprawda. Nie ma mowy o grupce 20, 30, 40 ludzi. W Wilnie na boisku były ze dwie setki. Dlaczego nie jest tak, że większa grupa prawdziwych kibiców nie zatrzymała ich, nie złapała za kołnierz? Czegoś się muszą bać. Muszą się bać bezwzględności, chamstwa, tego, że zostaną zapamiętani przez tych złych kibiców.

Jak pan się czuje na meczach klubu, którego jest pan współwłaścicielem, słysząc wulgarne okrzyki pod swoim adresem?

- Źle, bardzo źle. Ale ani się nie czerwienię, ani nie chowam twarzy w rękach, a jak krzyczą: "Walter, gdzie jesteś?", to podnoszę rękę, żeby mnie zauważyli. Bardzo źle mi z tym. Namówiłem przecież moich partnerów na zainwestowanie w ten klub już blisko 100 mln złotych. To kawał grosza. Trzeci rok Legia jest jedyną naszą firmą, która przynosi straty.

Cały wywiad na stronie dziennik.pl