- No cześć! Tak! Już jestem w środku! Tak! No jest po prostu super! O Jezu, musisz tu przyjść! - krzyczała do telefonu komórkowego młoda kobieta o wyglądzie modelki, krążąc po sklepie Emporio Armani. Pierwszy salon z odzieżą i akcesoriami zaprojektowanymi przez słynny włoski dom mody działa w Polsce już od soboty, ale na razie na pół gwizdka: na niektórych ciuchach jeszcze nie ma cen, a klimatyzacja prawie nie działa. Wczorajsza konferencja prasowa trwała pięć minut. - Z radością witam w pierwszym salonie Armani w Polsce. O tym, jak ważna jest ta inwestycja, świadczy to, że przesunęliśmy otwarcie o kilka miesięcy, a Włosi w tym czasie czterokrotnie zmieniali projekt wystroju wnętrz - poinformował Jerzy Mazgaj, właściciel firmy Paradise Group, która reprezentuje Armani w Polsce.
Salon kosztował 1,5 mln euro, a kolejne 0,5 mln euro pochłonął towar. Mazgaj oczekuje, że jego roczne obroty wyniosą 1-1,5 mln euro. Kolejne salony tej marki mają powstać w Poznaniu, we Wrocławiu i w Krakowie.
- Te ubrania są szyte głównie w Chinach i podobnie jak kolekcje H&M skierowane do młodszej publiczności - narzeka jeden z analityków rodzimego rynku mody.
Jego zdaniem do salonu na Nowym Świecie przyjdą najprawdopodobniej osoby po trzydziestce, pracujące w dużych firmach i zarabiające po 5-6 tys. zł. - W latach 80., kiedy Armani był niekwestionowanym królem mody, ci klienci słuchali piosenki "Paninaro", w której Pet Shop Boys śpiewał: "Armani, Armani, Armani, Versace, cinque" - zauważa zgryźliwie analityk.
Sam Mazgaj jest właścicielem stołecznego zagłębia luksusu przy warszawskim pl. Trzech Krzyży i jego okolicach. Są tu sklepy prawie wszystkich marek, z którymi podpisał umowy franczyzowe: Hugo Boss, Ermenegildo Zegna, Burberry, a niedługo mają pojawić się kolejne, np. Church specjalizujący się w sprzedaży ręcznie szytych butów. Przedsiębiorca twierdzi, że z sezonu na sezon jego sklepy notują wzrost sprzedaży rzędu 20-30 proc. Według miesięcznika "Forbes" ubiegłoroczne przychody Mazgaja z ubrań wyniosły 29 mln zł, a zysk netto - 4 mln zł.
Mazgajowi urośnie wkrótce konkurencja, bo w stolicy planowane są otwarcia butików pod marką Cacharel, Louis Vuitton i Chanel.
Przedsiębiorca daje jednak do zrozumienia, że prawdziwe pieniądze kryją się nie w luksusowych ubraniach, ale w sprzedawaniu delikatesowej żywności, na którą rynek jest znacznie szerszy.
Mazgaj jest prezesem i współwłaścicielem sieci delikatesów Alma Market. Jego pakiet akcji jest wart ponad 200 mln. zł. - Jeśli ktoś kupuje sobie butelkę wina za 4 tys. zł na jeden wieczór z ukochaną, to znaczy, że faktycznie pławi się w luksusie - opowiada Mazgaj.
Rynek luksusowego jedzenia wart jest obecnie ok. 2 mld zł i rośnie w tempie 22 proc. rocznie. Dla porównania reszta sektora artykułów spożywczych osiąga ok. 3-proc. dynamikę.
Alma w grudniu 2006 liczyła pięć sklepów. W grudniu obecnego ma ich być już 20. Spółka inwestuje też w sieć sklepów firmowych z ekskluzywną żywnością Krakowski Kredens. W ofercie są tu tradycyjne towary z Galicji, np. konfitury z agrestu bądź musztardy wytwarzane według przedwojennych przepisów. - Takich sklepów o powierzchni między 50 a 100 m będziemy mieć w tym roku ponad 20, a docelowo 100 - opowiada Ivo Makówka z Almy.
Gdyńska sieć delikatesów Bomi, która w połowie miesiąca zadebiutuje na warszawskim parkiecie, chce środki z emisji wykorzystać na budowę 30 nowych sklepów oraz modernizację już istniejących. Dziś Bomi ma ich 21.
Kupić w nich można np. 50-letnią wódkę Starka za 3,1 tys. zł, herbatę Jaśmin Dragon - kilogram 850 zł - czy ocet balsamiczny Cubica - 146,99 za butelkę 250 ml.
- Najdroższym produktem, jaki mamy w swojej ofercie, jest koniak Martel za 9 tys. 999 zł - opowiada Błażej Patryn z poznańskiej sieci Piotr i Paweł. Ten specjał sprzedaje się "rzadko". Spółka rozwija się jednak szybko. Sieć ma 34 sklepy, a do końca roku będzie ich jeszcze siedem. W najbliższych latach zamierza otwierać po 10-15 sklepów rocznie.
W tym roku Bomi ma osiągnąć przychody w wysokości 520 mln zł, Piotr i Paweł ok. 1 mld, a Alma ok. 670 mln zł.