- Zapytałem lekarza dyżurnego, co z chorym, uspokoił mnie, że w porządku, usiadłem za biurkiem i wtedy wpadli - opowiada "DF" Mirosław G.
- Dwóch zamaskowanych w kominiarkach i trzech, czterech po cywilnemu. Wszyscy uzbrojeni po zęby. Skutego posadzili na krześle. Całe zajście, oczywiście, filmowali.
Dostałem przed oczy dokument - nakaz prokuratorski wystawiony dzień wcześniej, w niedzielę, że należy mnie zatrzymać. Artykuł 155.
- Nie, to potem. Na początku był zarzut nieumyślnego spowodowania śmierci.
- Nie wiedziałem.
(...)
- O północy, albo trochę później, spotkałem się z szefem CBA.
- Po raz pierwszy zetknąłem się z językiem, którego nie rozumiałem. Był to język żołniersko-rynsztokowy.
- Nie wiem, która była dokładnie, może pierwsza w nocy. Zdjęto mi kajdanki i zaprowadzono do jakiegoś pokoju, weszło dwóch panów - dyrektor i ktoś jeszcze. Usiedli i dyrektor poinformował, że z paragrafu 148, czyli za zabójstwo, grozi mi dożywocie lub co najmniej 25 lat. A do tego dochodzi jeszcze korupcja itd. Pokazał mi odpowiednie artykuły w kodeksie karnym. Usłyszałem, że owszem, jestem dobrym lekarzem, ale on - dał mi do zrozumienia - jest jeszcze lepszy. Jest najlepszym śledczym nowej, czyli IV Rzeczypospolitej.
Chciałem coś powiedzieć, ale nie mogłem, bo to nie było przesłuchanie, tylko przedstawienie zarzutów. Popisywali się swoją wiedzą o kardiochirurgii. Na dowód, że się na tym znają, powiedzieli mi, co to jest pompa centryfugalna. I wyszli. Podczas tej rozmowy dyrektor odbierał telefony od jakichś ludzi, z ich treści domyślałem się, że chyba od dziennikarzy.
Kiedy byłem już na dziedzińcu, przybiegł pan Kamiński i podniesionym głosem życzył mi miłego pobytu "w sanatorium". Powiedział, że zobaczymy się, kiedy będę siwy, oraz że nigdy już nie wypiszę recepty nawet na witaminę C.
Cały wywiad w dzisiejszej Gazecie Wyborczej