Minister sprawiedliwości powiedział w "Salonie Politycznym Trójki", że Polska będzie się ponownie starała o ekstradycję Mazura. Nasz wymiar sprawiedliwości będzie wnioskował, aby sprawa została rozpatrzona w innym sądzie.
Gość Programu Trzeciego Polskiego Radia przyznał, że we wniosku ekstradycyjnym przesłanym Amerykanom były błędy. Podkreślił, że nie on ponosi za to odpowiedzialność. Zbigniew Ziobro wyjaśnił, że dokument został przygotowany i przesłany do Stanów w czasie, gdy prokuratorem generalnym był Andrzej Kalwas. Podkreślił, że gdy on objął resort sprawiedliwości błędnego wniosku nie można już było wycofać, a jedynie uzupełnić.
Amerykański sędzia rozpatrujący prośbę o ekstradycję Mazura wytknął polskiej stronie nieścisłości w śledztwie. Ziobro przyznał, że mogły się pojawić rozbieżności, bo postępowanie było prowadzone przez wiele lat. Poza tym - jak dodał - policja nie dysponowała wówczas nowoczesną techniką technicznymi, które są dostępne w obecnie. Zwrócił jednak uwagę, że zarówno polscy, jak i amerykańscy prokuratorzy uważali, że wniosek o ekstradycję był dobrze przygotowany, a dostarczone zeznania świadków uprawdopodobniły fakt, że Edward Mazur mógł popełnić przestępstwo.
Zbigniew Ziobro podtrzymał swoje słowa, że Leszek Miller "zadeptywał ślady" na miejscu zabójstwa generała Papały. W piątek minister sprawiedliwości powiedział podczas konferencji prasowej, że były premier utrudniał śledztwo w sprawie morderstwa. Miller poczuł się pomówiony i zapowiedział, że poda Ziobrę do sądu.
Szef resortu sprawiedliwości nie wycofał się ze swoich piątkowych słów. Ziobro wyjaśnił, że gdy zginął Papała na miejscu zdarzenia pojawiło się wiele osób publicznych, które nie miały nic wspólnego ze śledztwem. Ich obecność - jak przekonywał minister sprawiedliwości - mogła spowodować, że pozostawione przez sprawców ślady zostały zadeptane. Ziobro podkreślił, że stało się tak również w innych sprawach. Podał przykład zabójstwa Jaroszewiczów, w przypadku których na miejscu zbrodni przez wiele lat znajdowano ślady, pozostawione nie przez sprawców, a przez kolejne wizytujące je osoby publiczne.