"Fakt", Norweska deska ratunku, MACIEJ RYBIŃSKI
"Wstrząsająca (światopoglądowo) wiadomość na pierwszej stronie "Gazety Wyborczej": norwescy dziennikarze są przeciwko lustracji w Polsce. Jestem przekonany, że nie tylko norwescy dziennikarze. Norwescy garncarze są z pewnością także przeciw polskiej lustracji, tylko Ich o to - z niedbałośd - nie zapytano. Ale wszystko jeszcze przed nami.
Na temat lustracji w Polsce wypowiedzą się w najbliższym czasie korsykańscy pasterze owiec, stanowczy protest ogłoszą sycylijscy hodowcy oliwek, producenci beretów z Baskonii okażą swoją odrazę, moralnie potępią lustrację koronkarki z Brabantu, francuscy piekarze bagietek wyjdą na ulicę w proteście, jeśli tylko pogoda będzie sprzyjająca, a austriaccy instruktorzy narciarstwa ogłoszą strajk głodowy.
Europa potępi Polaków za lustrację, bo nic tak Europie nie leży na sercu, jak spokój duszy tajnych współpracowników, którzy najlepsze lata swego życia poświęcili wspieraniu najlepszego ustroju, a jego upadku Europa do dziś przecież odżałować nie może. Wprawdzie nie przypominam sobie, aby norwescy dziennikarze protestowali, kiedy burżuazyjne władze Republiki Federalnej Niemiec z butą zwycięzcy, od pierwszego dnia po barbarzyńskim obaleniu muru berlińskiego zlustrowali wszystkich mieszkańców nieodżałowanej pamięci NRD, łącznie z żurnalistami "Neues Deutschland".
"W Polsce awangardą antylustracyjną są ostatnio uczeni. Fakt zaczął przypominać aktywistom tego ruchu moralnej odmowy ich PZPR-owską przeszłość. A może by tak zlustrować też ich dorobek naukowy? Niedawno opublikowałem w tym miejscu garść doktoratów obronionych w świetlanych czasach PRL przez naukowców, którzy chodzą dziś w glorii tytanów myśli. Czytelnicy się bardzo ubawili, ale to był tylko wybór".
"Mam wrażenie, że władza PiS dochodzi do punktu krytycznego. Co rząd teraz zrobi? Cofnie się? Czy sięgnie po bardziej radykalne środki?
Takiego poruszenia nie było w Polsce od dawna. To, co zaczęło się od indywidualnego sprzeciwu Ewy Milewicz, stało się największą w wolnej Polsce falą inteligenckich protestów.
Konferencja rektorów stwierdza, że "pospieszne tworzenie prawa wynikające z doraźnych potrzeb politycznych oraz będąca tego konsekwencją niska jakość rozwiązań legislacyjnych idzie w parze z kwestionowaniem tradycyjnych wartości, na których oparte jest państwo prawa". Prezydium PAN "wyraża sprzeciwwobec represyjnych przepisów" ustawy lustracyjnej, które "gwałcą zakorzenioną głęboko w polskiej tradycji zasadę autonomii szkolnictwa wyższego i nauki". Senat Uniwersytetu Gdańskiego potępia ustawę, a rektor zapowiada, że nikogo za niepoddanie się lustracji nie zwolni. Podobne oświadczenie ogłasza rektor Uniwersytetu Łódzkiego. Rektor UJ wstrzymuje wysłanie oświadczeń lustracyjnych do IPN. Senat Uniwersytetu Warszawskiego uważa, że "należy wstrzymać wszelkie czynności związane z wykonaniem tzw. ustawy lustracyjnej". To stanowisko podziela Naczelna Rada Adwokacka, która popierała lustrację adwokatury."
"Do grupki dziennikarzy głośno odmawiających poddania się lustracji dołączają kolejni profesorowie. Przeciw takiej formie rozliczania przeszłości protestują też dawni opozycjoniści ze środowiska Komitetu Oporu Społecznego, liczne rady wydziałów i międzynarodowa organizacja Reporterzy bez Granic, która w sprawie polskiej lustracji ogłosiła specjalny komunikat. Obudzili się nawet historycy,
którzy do tej pory z pokorą przyjmowali wywołujący międzynarodowe protesty przepis nowej ustawy zakazujący obciążania Polaków odpowiedzialnością za zbrodnie komunizmu. Protestuje też biznes zmuszony do lustrowania zagranicznych członków rad nadzorczych i zarządów spółek oraz Izba Wydawców Prasy, której członkowie nie mogą znaleźć prawników zdolnych do dokonania sensownej interpretacji uchwalonego w parlamencie prawa. Nawet redaktorzy prolustracyjnych dzienników zapowiadają, że wbrew ustawie nie będą lustrowali zewnętrznych autorów, a sam Antoni Dudek namawia do uchylenia obecnej ustawy i uchwalenia nowej.
Z drugiej strony sporu dziennikarze "Wprost", "Dziennika", "Rzeczpospolitej" i mediów państwowych zapowiadają, że z przekonaniem podporządkują się ustawie lustracyjnej, w państwowym radiu redaktorzy rozdają już deklaracje lustracyjne gościom, a ludzie władzy i ich zausznicy próbują tłumaczyć, że bunt wykształciuchów jest dziełem koalicji strachu. Zdaniem obozu władzy protestują ci, którzy się boją prawdy o swoich życiorysach. Sprawa jest jednak dużo poważniejsza. Gdyby niepraworządna ustawa lustracyjna była tylko pojedynczym wybrykiem dobrego, praworządnego państwa, nie byłoby takiego hałasu. Zapewne ktoś by któryś przepis zaskarżył do Trybunału Konstytucyjnego, może kilka osób odmówiłoby złożenia oświadczeń, może zaprotestowałaby jedna czy druga grupka malkontentów, ale w politycznie apatycznym polskim społeczeństwie, zwłaszcza zaś wśród pogrążonej w głębokim marazmie polskiej inteligencji, jedna zła ustawa nie miałaby szansy wywołać takiej fali sprzeciwu. Zwolennik lustracji rektor UJ prof. Tadeusz Luty mówi wprost, że obecna ustawa "jest tylko kroplą, która przelała czarę".
Wierzą, że wiedzą
Ludzie, którzy od półtora roku sprawują w Polsce władzę, mają wiarę o niespotykanej sile. Robią wrażenie osób, które wierzą, że wiedzą. Część Polaków uwierzyła, że oni rzeczywiście Coś wiedzą. Na zdrowy rozum muszą przecież wiedzieć dużo więcej niż inni, skoro bez wahania dziesiątki razy powtarzają, że wkrótce i my dowiemy się rzeczy, które nas zarażą ich wiarą. Coś istotnego musi stać za tezą wicepremiera Dorna, iż "ci, którzy są przeciw nam, też są z nami. Tylko jeszcze o tym nie wiedzą".
Muszą przecież istnieć znane ludziom władzy tajne, ale niezbite dowody, że Bartoszewski z Niemcami i Rosjanami rozmawiał na kolanach oraz że wystarczy z tych kolan podnieść polską dyplomację, by nieporównanie lepiej realizowała nasze interesy. Muszą być dowody, że Polska będzie lepsza dzięki nowej ustawie lustracyjnej, że powstanie legalna droga przez Rospudę, że dzięki mundurkom dzieci będą grzeczniejsze, że możemy bezkarnie zerwać umowę z Eureko i zachować PZU dla siebie. Bo trudno uwierzyć, żeby prezydent, premier, ważni ministrowie, czołowi posłowie największego klubu z takim żarem mówili nam rzeczy niepewne, niesprawdzone albo nieprawdziwe.
Niezachwiana wiara wynikająca z przekonania o posiadaniu ekskluzywnej wiedzy daje władzy poczucie, że przysługują jej wyjątkowe prawa. Stąd bierze się przeświadczenie, że rząd i przypadkowa większość parlamentarna mają prawo robić, co im się podoba, gadać, co ślina na język przyniesie i narzucać swoją wolę "otumanionej" większości. Wiara usprawiedliwia naginanie pisanych i niepisanych norm, reguł, praw, rytuałów, zwyczajów politycznych. To ona subiektywnie upoważnia tę władzę do zachowań, na które inni dotąd sobie nie pozwalali."
"Czas próby
Gdy partia idzie do władzy, gdy ją obejmuje, gdy zaczyna wcielać w życie swój program, takie rozumowanie może głosić bezkarnie. Na tle konkurentów, którzy sprawując władzę oczywiście nie raz się mylili i ulegali pokusom, nieskalani, nieomylni, wiedzący i wierzący, mogą wyglądać poważnie i budzić nadzieje. Ale potem przychodzi czas próby. Wiele wskazuje, że dla władzy PiS, LPR i Samoobrony, a zwłaszcza dla braci Kaczyńskich i ich akolitów, ten czas właśnie się zaczął. Rzeczywistość mówi pokerowe "sprawdzam" i władza musi zacząć kłaść karty na stole. Kończy się bezkarne i niesprawdzalne blefowanie minami, udawanie guru, zasłanianie się ekskluzywną wiedzą i udawanie znawców. Niezachwiana wiara zaczyna podlegać próbie.
Gdy wynik próby jest kwestią osądu, zostaje miejsce na spory. Można więc dyskutować, jak sprawdziła się wiara, że Polską rządzą agenci. Trudno jej potwierdzenie znaleźć w raporcie Macierewicza, ale najgorętsi zwolennicy teorii spiskowych jakoś je tam znaleźli. Można się też spierać, czy radykalna zmiana w sprawach zagranicznych przyniosła oczekiwane efekty. Na pierwszy rzut oka nie widać panicznego odwrotu prezydenta Putina, fali ustępstw wobec polskich postulatów w Unii Europejskiej ani nawet gotowości prezydenta Busha do odpłacenia Polsce za robione przez rząd PiS koncesje. Świat chyba nie zadrżał w posadach, gdy polski rząd zaczął się dąsać i tupać. Ale może po prostu niewierni nie umieją zauważyć sukcesów nowej polityki. Może jeszcze za wcześnie, byśmy ją docenili. Na tej samej zasadzie można dyskutować, czy zadając obywatelowi pytanie: "Czy byłeś kapusiem?", państwo narusza jego godność albo czy i kiedy przystępować do euro.
Są jednak sytuacje, w których wynik jest niedyskutowalny i to one zaczynają sprawiać PiS kłopot, bo jawnie zaprzeczają jego niezachwianej wierze. Ta wiara musiała być niezachwiana, gdy premier, ministrowie, posłowie, wojewodowie w sposób odrzucający wszelkie wątpliwości twierdzili, że mandat Hanny Gronkiewicz-Waltz z mocy prawa wygasł, gdy minął termin składania oświadczeń majątkowych."
Etap trybunałów
Chcąc nie chcąc władza będzie musiała podporządkować się decyzji Trybunału Konstytucyjnego, cokolwiek orzeknie on w sprawie ustawy lustracyjnej. A sądząc z opinii ogłaszanych przez rady wydziałów prawa kolejnych uniwersytetów, nie będzie to orzeczenie przyjemne dla rządu, prezydenta i PiS. W zasadzie wątpliwości dotyczą już tylko tego, czy Trybunał odrzuci ustawę w całości, czy też ją zmasakruje kawałek po kawałku. Premier może oczywiście jeszcze raz próbować zastraszyć orzekających sędziów, ale skutek tego rodzaju próby byłby zapewne odwrotny od zamierzonego, bo w atmosferze narastającego sprzeciwu społecznego ludzie mniej chętnie zginają kark przed władzą. Koalicja może też próbować odzyskać Trybunał, ale konstytucja raczej nie daje tej szansy. Zresztą nawet gdyby to się rządowi udało, to wiele przepisów ustawy jest tak sformułowanych, że nie ma szansy obronić ich przed Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu, którego odzyskanie w grę już przecież nie wchodzi.
Los drogi przez Rospudę zależy z kolei od Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, którego odzyskanie też nie jest dla PiS możliwe. A ten Trybunał ma jeszcze większą władzę niż polski Trybunał Konstytucyjny i może niezwłocznie stosować niezwykle bolesne sankcje finansowe. Przede wszystkim jednak, zanim rozpatrzy sprawę, może uwzględnić prośbę Komisji Europejskiej i zarządzić niezwłoczne zatrzymanie robót do chwili wydania wyroku. Jest bardzo prawdopodobne, że tak się w najbliższych dniach stanie. Gdyby rząd takiej decyzji nie chciał respektować, Polsce grożą kary sięgające milionów euro za każdy dzień zwłoki.
Obniżka składki ZUS jest dla odmiany w rękach londyńskiego Trybunału Arbitrażowego rozstrzygającego spór rządu z Euręko. Zyta Gilowska już zapowiedziała, że jeśli będziemy musieli płacić odszkodowanie (w grę wchodzi nawet kwota rzędu 10 proc. polskiego budżetu), to z obniżki nici, bo państwowa kasa nie jest przecież z gumy. A ostateczny wyrok może zapaść praktycznie w każdej chwili, bo Trybunał już uznał polską winę i teraz tylko szacuje odszkodowanie. Minister Szałamacha zapowiada odrzucenie niekorzystnego werdyktu, ale Polska wcześniej czy później będzie go musiała wykonać. Jeśli tego nie zrobi, Eureko będzie mogło blokować polskie konta praktycznie na całym świecie.
W każdym z tych przypadków władza wciąż wierzy, że racja jest po jej stronie. Ale tam, gdzie spór rządu ze światem trafia do trybunałów, nie wystarczy wiara w swoją nieomylność."
Spirala wciąga
Nie jest to jednak jedyny poważny kłopot stojący przed rządem. W powietrzu wiszą przynajmniej dwie nowe fale społecznych protestów- lekarzy i nauczycieli. Jedni i drudzy długo się szykowali do tego, by upomnieć się o swoje interesy. I może czekaliby dalej, gdyby rząd ich nieco lepiej traktował. Gdyby Giertych i Ziobro, Piecha i Orzechowski nie mieli tej nieznośnej pewności, że wszystko wiedzą najlepiej, że mają prawo wszystkich i każdego osądzać i pouczać. Gdyby rząd robił z grubsza to samo, ale trochę mniej upokarzał ludzi, gdyby nie wyprowadzono lekarza w kajdankach, a innym nie grożono kamaszami, gdyby ministrowie nie opowiadali głupot o wychowywaniu dzieci, mniejszościach seksualnych, stosunkach panujących w szpitalach i na uczelniach, gdyby służby wykańczały ludzi w sposób mniej widoczny, gdyby zmiany w szpitalach, szkołach i uczelniach przygotowywano w porozumieniu ze środowiskami, a nie przeciw nim, gdyby społeczeństwo nieco mniej musztrowano i rzadziej próbowano straszyć pozbawieniem pracy, gdyby oszczędniej rzucano oskarżenia o komuchowatość, korupcję, demoralizację, grzechy Peerelu i III RP, skala protestów z pewnością byłaby dużo mniejsza."
Zegar tyka
Wydawać by się mogło, że PiS jest zaskoczony rosnącym oporem. Ale są też symptomy mówiące, że wziął go pod uwagę. Można je znaleźć na przykład w uchwalonej przez Sejm i przekazanej 16 marca do Senatu ustawie o zarządzaniu kryzysowym, która upoważnia wojewodów m.in. do użycia wojska np. w przypadku "zerwania lub znacznego naruszenia więzów społecznych przy równoczesnym poważnym zakłóceniu w funkcjonowaniu instytucji publicznych". Nikt nie wie, co ta formuła znaczy. Dopóki Trybunał tego nie wyjaśni, może znaczyć wszystko - na przykład strajki w szpitalach, szkołach albo na uczelniach, blokady dróg albo demonstracje, które władza uzna za nielegalne. Wojsko może być wówczas użyte m.in. do "izolowania obszaru występowania zagrożeń", "udzielania pomocy medycznej", zapewnienia "przejezdności szlaków komunikacyjnych" i "wykonywania zadań ujętych w wojewódzkim planie reagowania kryzysowego". Te zadania też oczywiście okryte są tajemnicą, ale wystarczy zrozumieć, że właśnie stworzono możliwość użycia wojska do udrożnienia zablokowanych przez demonstrantów dróg albo ulic, przejęcia kontroli nad szpitalami i izolowania ewentualnych strajków na uczelniach, żeby zdać sobie sprawę, jakie scenariusze są brane pod uwagę.
To oczywiście nie znaczy, że władza dąży do takich rozwiązań. Ale zdaje się z nimi liczyć. Bo skoro na skutek oporu materii politycznej, prawnej i społecznej rząd nie będzie mógł w ramach obowiązujących reguł dokonać tego, w co ciągle niezachwianie wierzy, jest prawdopodobne, że zechce zmienić reguły. Tak było, gdy PiS walczył o media i NBP albo gdy chciał wygrać wybory samorządowe. Teraz LPR pyta, po co nam Konwencja Praw Człowieka i Trybunał w Strasburgu, minister Szałamacha zapowiada, że Polska nie uzna werdyktu londyńskiego Trybunału Arbitrażowego, minister Orzechowski chce delegalizować organizujący protesty Związek Nauczycielstwa Polskiego, premier chce bliżej "przyjrzeć się" Trybunałowi Konstytucyjnemu i pozycji wydawców w Polsce, a Sejm tylnymi drzwiami wprowadza prawo przeciw protestom społecznym.
Ta władza tym różni się od innych, że za żadną cenę nie chce porzucić wiary, która się nie sprawdza."
Weszło w życie prawo nakazujące - szacunki są różne, 400-700 tys. obywatelom - złożyć zeznanie, że nie współpracowali ze służbami PRL. Ustawa lustracyjna jest według naszego najgłębszego przeświadczenia nielogiczna i niegodziwa - domaga się powszechnego bojkotu. Oto parę argumentów.
1. Lustratorzy sprawujący obecnie władzę w naszym kraju stosują niedopuszczalny szantaż - nieobalalny argument cui bono (w wersji "komu to przeszkadza"). Na konferencji prasowej 9 marca prezydent Kaczyński powiedział, że opór "części niektórych środowisk" akademickich i dziennikarskich świadczy wymownie, że lustracja była potrzebna. Politycy lubują się w aluzjach, powiedzmy więc wprost: prezydent twierdzi, że ci, którzy sprzeciwiają się lustracji - m.in. my - boją się o własną skórę. To brzydka aluzja, wręcz insynuacja: nie chcą się lustrować, widać nabroili - tak mieli to odebrać i tak odbierają zwolennicy fundującego nam dziś odnowę moralną reżimu PiS/LPR/Samoobrona.
W "Rzeczpospolitej" z 13 marca wspierający obóz władzy socjolog-filozof Zdzisław Krasnodębski wypowiada się pod tchnącym populizmem tytułem "Rozpaczliwa próba sprzeciwu wobec woli większości": "Znaczna część dziennikarzy od samego początku atakowała rządy PiS, a niechęć do lustracji i lęk przed nią były jednym z najważniejszych źródeł tej wrogości. Często starano się to ukryć pod szlachetnie brzmiącymi hasłami. Dzisiaj, gdy posuwają się do środków tak drastycznych jak bojkot prawa, widać, jak ważny był to motyw. Niektórzy dziennikarze od początku robili wszystko, żeby lustracja ich środowiska nie doszła do skutku. Bezpardonowo krytykowali najpierw samą ideę lustracji, potem ustawę lustracyjną, a teraz, gdy wchodzi ona w życie, sięgnęli po środki ostateczne". Sprawa jest prosta - nami kieruje "lęk", Krasnodębskim, w domyśle, "odwaga". My "ukrywamy", on "wyjaśnia".
2. Szantaż lustratorów jest selektywny, wymierzony w ideowo-politycznych przeciwników. Historycy z IPN latami wciskali kit, że wszystkie papiery SB są absolutnie wiarygodne (kto nie wierzy, niech zapozna się z licznymi wypowiedziami na ten temat nie tylko Antoniego Dudka, ale i cenionych przez nas Andrzeja Paczkowskiego i Andrzeja Friszke). Czy te akta mogą kłamać? Ależ skąd! Kiedy dopadnięto "ich ludzi", lustratorzy zmienili front o 180 stopni, dziwiąc się przy tym bardzo, że im się to teraz wytyka.
Akta, okazało się dobitnie, kłamią jak najęte. Okazało się to całkiem niespodziewanie - kiedy na czystym z definicji panu premierze zaciążyło przykre podejrzenie, że w stanie wojennym podpisał lojalkę i może dlatego nie został internowany. Nagle okazało się, że materiały SB nie są wiarygodne, wprost przeciwnie. Tzn. są, tylko w teczce premiera pogrzebały już służby III RP. Potem pojawiła się sprawa Zyty Gilowskiej - kolega po przyjacielsku założył jej teczkę "współpracownika", do której wpisywał to, czego się dowiedział z rozmów z nią i innymi "współpracownikami". I w końcu wielka - wręcz monumentalna - lustracja Kościoła. My, wykształciuchy, nie wiedzieliśmy, cieszyć się czy płakać - cieszyć się, że argumenty lustratorów-moralistów legły w gruzach, czy płakać, że oni tego nie zauważyli.
Absurdalność zamysłu jest porażająca - grupa obywateli IV RP miałaby zlustrować drugą grupę: uczeni uczonych, dziennikarze dziennikarzy, adwokaci adwokatówitd.; ściślej: "czysta" część drugą, "podejrzaną"; jeszcze ściślej, zrobią to w ich imieniu urzędy. Przyjrzeliśmy się ustawom i stwierdziliśmy, że jest jeszcze gorzej.
3 Literalnie rzecz biorąc, polskiej lustracji podlega duża liczba ludzi w Polsce i na świecie. Art. 7. nie precyzuje, że chodzi tu o obywateli polskich urodzonych przed 1 sierpnia 1972 r. Na tym nie koniec, bo art. 2.2. stanowi, że "do organów bezpieczeństwa państwa w rozumieniu ustawy należą także organy i instytucje cywilne i wojskowe państw obcych" o zadaniach podobnych do zadań organów rodzimych, np. amerykańskie jednostki ochrony wybrzeża. Przypuśćmy, że jakiś obywatel USA, profesor, poinformował strażników atlantyckich granic tego państwa o terroryście płynącym kajakiem w stronę Florydy. Znaczy to (art. 3a.2), że współpracował z polskimi organami bezpieczeństwa?
Przypuśćmy, że drogą tzw. wykładni ce-lowościowej unikniemy tak absurdalnych konsekwencji. Co jednak zrobić z obywatelami innych państw pracujących jako profesorowie lub choćby adiunkci w polskich uczelniach, a także członkowie zarządów i rad nadzorczych polskich spółek? Co zrobić z agentami państw obcych, kontaktującymi się ze służbą bezpieczeństwa PRL, np. agentami watykańskimi współpracującymi przy przygotowywaniu wizyt Jana Pawła II? Co z tymi, którzy byli obywatelami polskimi, ale już nie są, i tymi, którzy są, ale dawniej nie byli? A co zrobić z takim, co złożył oświadczenie, że współpracował, a IPN w swej dobroci wykazał mu, że jednak nie. Trzeba wyrzucić z pracy za kłamstwo lustracyjne?
A oto kolejne nonsensy. Art. 29a.l. zabrania posiadania bez tytułu prawnego dokumentów organów bezpieczeństwa państwa (dla uproszczenia przyjmijmy, że chodzi o organy polskie, aczkolwiek szersza interpretacja jest całkowicie dopuszczalna). Załóżmy, że czyjaś żona nie dostała paszportu w 1983 r" odwołała się do MSW i otrzymała odpowiedź. Małżeństwo rozpadło się, ale dokument jest w posiadaniu jej byłego męża. Ponieważ on nie wydał go IPN, winien iść za kratki na co najmniej trzy miesiące, a niewykluczone, że i na 5 lat.
"Nazywanie osób zatrudnionych na stanowiskach profesorów i adiunktów "osobami pełniącymi funkcje publiczne" jest dziwolągiem semantycznym. Przepisy o pozbawianiu funkcji akademickich z tytułu odmowy złożenia oświadczeń lustracyjnych lub złożenia nieprawdziwych są sprzeczne z ustawami o szkolnictwie wyższym oraz o stopniach i tytule naukowym. Dziwactwem jest to, że sankcja za niezłoże-nie oświadczenia w terminie działa z mocy prawa, a za złożenie fałszywego dopiero po prawomocnym wyroku sądowym. Można więc być kryształowo czystym i zostać ukaranym surowiej niż kłamca lustracyjny. Ustawa lustracyjna wprowadza też nierówność pomiędzy grupami funkcjonariuszy publicznych. Np. sędziowie mają tryb szczególny, postępowanie dyscyplinarne, a odpowiedzialność osób pełniących funkcje publiczne, ale zatrudnionych w sektorze prywatnym (niezła gra słów), będzie trudna do wyegzekwowania, na co zresztą zwrócono już uwagę.
I niby dlaczego osoby pełniące funkcje publiczne mają być napiętnowane, a ci, którzy donosili prywatnie, nie? Czym sobie zasłużył donoszący profesor emerytowany, że sprawa go nie dotyczy w porównaniu z niedonoszącym, ale czynnym? Nie domagamy się rozszerzenia lustracji, wskazujemy jedynie na absurdalne konsekwencje obecnego uregulowania.
Co do reakcji poszczególnych środowisk, bardzo nam się nie podoba lustracyjny partykularyzm. O cynizmie polityków PiS już wspomnieliśmy, ale najbardziej kuriozalna była reakcja Kościoła katolickiego, autorytetu moralnego. Oficjalny Kościół milczał przez długie lata, kiedy gnojono innych, odezwał się zaś natychmiast, kiedy sam stał się celem. Teraz twierdzi się, że współpracownikami służb specjalnych stawali się księża szantażowani albo chcący coś załatwić z władzami PRL - np. materiały na budowę kościoła (inni TW, rozumiemy, szantażowani nie byli). Nagle okazało się, że sprawa jest "poważna", ma "głęboki" wymiar i charakter oraz wymaga "głębokiego namysłu" i "pochylenia się z troską". I teraz wszyscy głęboko się namyślają i pochylają.
Pewnie przez niedopatrzenie lustracją mają być objęci redaktorzy gazetek i biuletynów parafialnych. Ale szef KAI od razu wyjaśnił, że sprawa ma wymiar tylko moralny i lustrować się nie powinni. Ciekawe, że socjolog-filozof Krasnodębski przeoczył ten szczegół i nie rozprawia o bojkocie prawa w parafiach...
5. Lustracja jest zamysłem generalnym, a nie partykularnym, strategicznym, a nie taktycznym. Nie istnieją odrębne lustracje polityków, Kościoła katolickiego, uczonych, dziennikarzy itp. Jest pomysł ludzi, którzy doszli do wniosku, że potrzebne jest w Polsce katharsis - od katharos, czysty
- że to oni jego dokonają i że zamieni ono Polskę z postkomunistycznego, pookrągło-stołowego koszmaru w raj IV RP. I uważają, że da się za pomocą prawa rozwiązywać problemy moralne.
Co jednym się podoba, w nas budzi niesmak etyczny i legalistyczny. W praworządnych krajach -jak na razie jeszcze i w Polsce - prawo nie wymaga samooskarżenia, auto-denuncjacji. Przeciwnie, pozwala obwinionemu przez innych, np. prokuratora, bronić się wszelkimi sposobami. A tu trzeba składać oświadczenia w niewiedzy, czy ma się teczki, co w nich jest, a także w sytuacji, w której jakiś historyk IPN decyduje, czy dokumenty są wiarygodne, czynie, ostatnio z powołaniem się na ogólne reguły działania organów bezpieczeństwa, ale za to bez przywołania konkretnych faktów.
O idei lustracji można byłoby porozmawiać poważnie, gdyby jej poważni zwolennicy nie trzymali niezrozumiale sztamy z niepoważnymi, zatrudnianymi obecnie na wysokich stanowiskach - gdyby można było mieć zaufanie do tych, którzy ją zaprojektowali i będą nadzorować. O IPN już mówiliśmy- teraz dodamy, że nie możemy ufać instytucji, z której informacje wyciekały tak obficie i prawie tylko w jednym kierunku."
6. W TV Trwam - ulubionym medium władzy - zatrudniony na stanowisku wiceministra Antoni Macierewicz oznajmia, że PZPR to "struktura sowiecka, namiestnicza, która gwarantowała podległość Polski i Polaków wobec hegemona sowieckiego". Przy tego rodzaju nastawieniu można się po lustracji spodziewać najgorszego. Zapomina Macierewicz, że w PZPR było w porywach 3,5 mln Polaków - ok. 10 proc. ogółu populacji, licząc łącznie z niemowlętami - sporo było też w ZSL i SD, nie wspominając o powszechnej i powszedniej "współpracy" niezorganizowanej, a prawie wszyscy pozostali obywatele PRL uczestniczyli w relacjach z władzą, a więc "wspierali biernie lub czynnie system". Nie mieli wyboru, po prostu żyli. Nie byli sowieckimi namiestnikami tylko normalnymi ludźmi. Udawanie, jak teraz udają propagandziści od polityki historycznej i historii politycznej, że PRL nie różnił się niczym od hitlerowskiej okupacji, jest historycznym kłamstwem. Nie mamy pretensji do współpracujących i współżyjących z Polską Ludową 99,99 proc. mieszkających w niej Polaków. Mamy pretensję do trzydziestoletnich lustracyjnych hunwejbinów z IPN, słuchających demagogicznych sloganów prezydenta, premiera i ich propagandowych przekaźników jak panowie Legutko czy Krasnodębski, świetnie pamiętających PRL i ówczesną rzeczywistość.
Tajne i jawne służby PRL były służbami, podkreślmy, legalnymi, choć oczywiście, podkreślmy i to, na ogół wrednymi i niegodziwymi. Ale paskudne bywają służby współczesne - polskie, niemieckie, amerykańskie, francuskie. Współpraca z nimi nie była i nie jest karana (może co najwyżej powodować oburzenie moralne, zapewne nie w każdym środowisku i nie w każdej sprawie). Osobiście nie gustujemy w mundurach, lampasach, karabinach i szyfrach - nie lubimy żadnych "służb" (i vice versa). Jednak sprzeciwiamy się z zasadniczych powodów lustracyjnemu automatyzmowi. Lustratorzy przypominają, że agenci mieli na sumieniu cierpienia (a nawet śmierć) ludzi, na których donosili. Przypominamy, że III RP przyjęła ustawę o nie-przedawnieniu zbrodni komunistycznych, pozwalającą karać takich zbrodniarzy.
Lustratorzy chcą raz na zawsze oddzielić "czystych" od "naznaczonych" - żeby każdy wreszcie wiedział, kto nadaje się do raju IV RP, a kto wyląduje w piekle."
Od zmiany ustroju minęło niemal 18 lat, a od czasu współpracy ze służbami często o wiele więcej - gdyby ktoś siedział za pobicie, miałby już karę zatartą, a gdyby go nie nakryli, zapewne postępowanie miałby umorzone. Jeśli natomiast ktoś był agentem SB (nawet przez chwilę w latach wczesnej młodości), ma być napiętnowany po grób i dalej. Temu też jesteśmy przeciwni.
Nie mamy nadziei przekonać oponentów, bo opinie w kwestii lustracji, podobnie jak aborcji, wydają się nam wzajemnie niekomunikowałne - mówimy empirycznie odrębnymi językami. Wyznawcy IV RP chcą przebić osinowym kołkiem komunistycznego wampira, a my czujemy się coraz bardziej wampirami pamiętającymi, jak było naprawdę.
Wedle nas dokonaliśmy jako kraj i społeczeństwo historycznego cudu - zmieniliśmy zły i głupi ustrój na dobry- co więcej, dokonaliśmy tego wbrew ruskim strachom i bez (niemal) kropli przelanej krwi. Nie jesteśmy już dzisiaj w RWPG i Układzie Warszawskim, tylko w UE i NATO. Nie przez "zdradę przy Okrągłym Stole", tylko dzięki niewiarygodnemu sukcesowi, jakim było zbawienne porozumienie rozumnych polskich elit. Teraz ktoś chce to zniszczyć, zatrzeć w pamięci. Niegodziwie i bezrozumnie.
"Prawdziwy intelektualista czy choćby inteligent to nie ten, który idzie ze wszystkimi, płynąc z prądem powszechnej w środowisku opinii, ale ten, kto potrafi się jej przeciwstawić, odważnie broniąc opinii niepopularnych. Ale dziś w środowiskach naukowych niewielu jest odważnych, którzy chcieliby płynąć pod prąd - pisze publicysta "Rzeczpospolitej"
Akurat obecnie odwagi trzeba raczej do tego, by głosić poglądy prolustracyjne. Zwolennicy oczyszczenia środowiska są skutecznie marginalizowani. - Istnieje niezwykle silna presja środowiska, by nie głosić poglądów prolustracyjnych. Część moich kolegów nie przyznaje się do tego, że jest za oczyszczeniem, bo obawia się, że ich projekty badawcze zostaną utrącone - opowiada jeden z pracowników naukowych niższego szczebla Uniwersytetu Warszawskiego. - Istnieje także bardzo silny nacisk, by decyzje podejmować jednogłośnie, bez sprzeciwu.
Przyznaje to, choć niezwykle ostrożnie, nawet prof. Mirosława Grabowska, którą trudno posądzić o poglądy bliskie rządowi PiS. - Ja nic takiego nie odczułam, może dlatego, że jestem przyzwyczajona do bycia w mniejszości. Ale zgłaszają się do mnie od dwóch - trzech dni młodsi koledzy z innych wydziałów, którzy opowiadają o naciskach - mówi prof. Grabowska. - Ale nawet jeśli nie ma nacisków, to doskonale widać zmianę atmosfery na antylustracyjną.
To właśnie ta atmosfera sprawia, że wiele osób podpisuje się pod apelami o zaprzestanie lustracji. A żeby podpisów było odpowiednio dużo, listy podsuwane są przez profesorów doktorantom i początkującym doktorom, którzy bez szemrania je podpisują. - Nie ma oczywiście przymusu, ale trudno odmówić człowiekowi, od którego zależy twoja kariera - opowiada historyk do niedawna związany z jednym z polskich uniwersytetów."
"W polskiej nauce nadal jako autorytety funkcjonują profesorowie, którzy jak Eugeniusz Duraczewski, karierę zrobili w peerelowskiej propagandzie historycznej. I nikomu nie przeszkadza, że jeszcze w 1987 roku przekonywał on w oficjalnych publikacjach, że za mordem polskich oficerów w Katyniu stali Niemcy, a nie Sowieci. - Profesorowie, którzy pisali magisteria i doktoraty z myśli ekonomicznej Stalina, nadal pracują. I dla nich jakiekolwiek wspomnienie o oczyszczeniu jest niedopuszczalne - wskazuje dr Piotr Gontarczyk, historyk z IPN.
Brakuje w tym środowisku nawet próby dokonania moralnej oceny współpracy z SB. Bo choć kilku starszych profesorów przeniesiono na emerytury po ujawnieniu ich współpracy z bezpieką, to inni nadal funkcjonują w swoich środowiskach. Profesor Andrzej Garlicki (KO Pedagog), choć przyznał się do podpisania deklaracji współpracy, a z informacji podawanych przez media wynika, że współpracował z bezpieką do roku 1989 - nie tylko nie zaprzestał działalności badawczej, ale wciąż uchodzi za eksperta i wybitnego specjalistę.
Takich historii może być zresztą o wiele więcej. - Środowisko naukowe obok dziennikarskiego i prawniczego było jednym z najlepiej zinfiltrowanych w Polsce. Na razie trudno jednak o jednoznaczne dane procentowe ilości agentury - podkreśla dr Gontarczyk. A dr Tomasz Ochinowski, socjolog i psycholog z Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego, konkluduje: - Komunistom udało się przetrącić moralny kręgosłup inteligencji humanistycznej. Aby robić karierę w naukach społecznych, szło się na ustępstwa. I to widać do tej pory."
"Inteligencja w opozycji
Ogromne znaczenie dla podtrzymywania histerii wokół oświadczeń lustracyjnych ma również fakt programowej opozycyjności elit naukowych wobec PiS. - Do dobrego tonu należy wyśmiewanie się ze zdolności naukowych Lecha Kaczyńskiego. I mało kto chce pamiętać, że po elektryku i niedoszłym magistrze mamy obecnie prezydenta doktora habilitowanego -opowiada dziekan Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu ks. prof. Paweł Bortkiewicz. - Zdarzają się oczywiście inne poglądy, ale traktowane są one trochę jak underground.
Programowa antyrządowość, podobnie zresztą jak przyłączenie się do antylustracyjnej nagonki, sprawia wrażenie najprostszego sposobu na załapanie się na intelektualne salony."