Ci, którzy oczekiwali wystawy explicite politycznej, mogą czuć się rozczarowani. Nie zobaczmy tu prac ostro komentujących politykę rządu w stylu Jenny Holzer ani podobizn Busha zanurzonego po szyję w baryłce ropy pomalowanej we wzór z amerykańskiej flagi. Młodzi Amerykanie drążą problemy prywatności.
Ich sztuce daleko do tego, co się potocznie uważa za zaangażowanie. Wystawa pełna jest takich wypowiedzi, w których czuje się rezygnację, uświadomioną słabość. Być może taka postawa - nieobojętna, ale wycofana - to konsekwencja wydarzeń ostatnich kilku lat w życiu publicznym Ameryki. Wielkie manifestacje antywojenne z 2003 r. pozostały fascynującymi spektaklami ulicznymi bez wpływu na wydarzenia w polityce. Emocje społeczne wyładowały się, polityka zagraniczna poszła swoją drogą. Dzisiejsza młoda sztuka jest nieufna wobec spektaklu. Jeśli w swej estetyce korzysta ze śmietnika, z resztek - czyni tak właśnie dlatego, by kontestować to, co oficjalne, co wciela klarowność i ład.
Duch odmowy i niezgody jest w tej wystawie wyczuwalny. Jeśli jednak szukać odpowiedniego słowa, pasowałoby raczej "obrzydzenie" albo "odraza". I nie muszą one dotyczyć osób sterujących administracją Busha. Rzeczywistość polityczna to także symbolika narodowa i państwowa, to urządzone po mieszczańsku zaśniedziałe wnętrze, to koszmarne stosunki w rodzinie. Kompleksy dzieciństwa, lęki dorosłych straumatyzowanych własną przeszłością - to też jest Ameryka, jak w znanym filmie "American Beauty". Albo zastarzała hipokryzja jak w "Boracie", który pokazał, że w salonie można położyć na stole własną kupę, ale nie można przyprowadzić na kolację czarnej dziewczyny.
Najbardziej wstrząsająca praca na tej wystawie jest tak dyskretna, że może pozostać niezauważona. To "Last Stand" Hannah Greely, z pozoru zwykły wieszak na ubrania, jakby z giętego drewna. Jednak, jak widać z bliska, wykonany jest nie drewna, tylko z kości. Na wieszaku ktoś zostawił kapelusz. Od wewnątrz do kapelusza przyczepiona jest czarna peruka, niczym murzyński skalp. Rasizm - można użyć ogólnika - ale artystce udało się wyjść poza banalne ogólniki, stworzyć mocny, działający silnie obraz.
Rzeźba Hannah Greely jest dla tej wystawy symboliczna. Taka panuje tu estetyka - posługująca się odpadkiem, resztką, śmieciem, czymś podrzędnym, nieartystycznym. Mamy kompozycje ze starej bielizny, peruk, puszek, mamy starą szafę grającą, która gra starą muzykę, mamy rzeźbę z tandetnych złotych łańcuszków, w ogóle masę tandety.
W tym sensie artyści mówią wspólnym głosem. Mówią, że to, co dla innych jest "glamour", dla nich jest śmieciem, jak Seth Price w złotych, odrażających płaskorzeźbach, których temat i technika jest tandetna, czy jak Mike Bouchet, który pokazał tekturowy basen pokryty czarną farbą z wstawionym do środka wazonem białych kalii ("Jacuzzi Karla Legerfelda").
Artyści mówią, że nie tylko skończył i wyczerpał się pop-art, ale i wszystkie jego późniejsze odmiany i wcielenia neo. Rzeźba nagiego mężczyzny posypana złotą farbką Franka Bensona ironicznie ukazuje upadek tej typowej dla Ameryki i dotąd płodnej sztuki i estetyki. Dziś jest już martwa.
Estetyka odpadu może być bardzo płodna, jak pokazuje wspaniała rzeźba Hannah Greely. Ale jest jednocześnie trudna. Podstawia nogę. Jej pozorna łatwość inspiruje przydługie wypowiedzi, które - jakkolwiek zrozumiałe - są zbyt oczywiste, by pozostawać na dłużej w pamięci.
Karl Haendel przygotował np. ścienną wyklejankę o takiej właśnie nonszalanckiej formie. Nazywa się "Specjalna walentynkowa gra" i przypomina diagram. Duża reprodukcja niemieckiej renesansowej ryciny, od której historia się zaczyna, przedstawia ścięcie św. Walentego, dalej czerwona kreska (ale i jednocześnie strużka krwi płynąca ze ściętej głowy) prowadzi nas do ręcznie wykonanych reprodukcji trzech głównych stron "New York Timesa" z 14 lutego z różnych lat, a potem do małpki bez głowy, która na piersiach ma przyczepione czerwone serduszko.
To oczywiste podważenie radosnej amerykańskiej mitologii, "walentynkowego szaleństwa", mitu dobrego, ładnego życia. Mam jednak poczucie obcowania z wypowiedzią inteligentnego człowieka, ale nie z porywającą sztuką. Bo jak bardzo płodna może być w sztuce kontestacja własnej kultury i obyczajowości? Gdyby zadać polskim artystom ten temat, wylądowalibyśmy w martyrologii.
Osobny problem to wideo. Czy w młodej amerykańskiej sztuce ten nurt już się wyczerpał? Czy You Tube ostatecznie wykończył ten gatunek sztuki? Kurator wystawy Hans Ulrich Obrist tłumaczył jej nieobecność tym, że dzisiaj powoli "wychodzimy ze świata wirtualnego". Jednak na pierwszej nowojorskiej odsłonie tej wystawy (teraz wędruje ona po świecie w kilku wersjach) było podobno więcej filmów. W Warszawie jest tylko kilka. I choć dwa z nich są znakomite - film Paula Chana w konwencji cieni nawiązujący do ataku na WTC z 11 września oraz wizjonerska inscenizacja wideo nowojorskiej artystki Miki Rottenberg na temat produkcji ciasta - trzeba postawić pytanie o to, czy warszawska wystawa nie jest uboższa od swojej pierwotnej wersji.
"Uncertain States of America. Sztuka amerykańska w trzecim milenium", CSW Zamek Ujazdowski Warszawa, kuratorzy Daniel Birnbaum, Gunnar B. Kvaran, Hans Ulrich Obrist, do 7 maja