Teledysk Nicka Cave Henry Lee
- Ręka w górę, kto chce dzisiaj umrzeć - krzyczał Cave na początku lat 80. do publiczności, która przychodziła na koncerty jego ówczesnej grupy The Birthday Party.
Cave był wtedy uosobieniem rockowego straceńca, a jego zespół synonimem tego, co w muzyce rockowej ekstremalne i bezkompromisowe. Grupa właśnie przeprowadziła się do Londynu z rodzinnej Australii i była objawieniem na zblazowanej londyńskiej scenie. Niezwykle dynamiczna, pełna gitarowych sprzężeń muzyka The Birthday Party stanowiła znakomite tło dla wokalnych popisów Cave'a, który miotając się po scenie, wyrzucał z siebie mroczne teksty, nieustannie balansując gdzieś na granicy histerii. Krytycy dla opisu jego wokalnych popisów często używali terminu "pierwotny krzyk".
Choć wszyscy mieli jeszcze świeżo w pamięci punkowe ekscesy i prowokacje, nawet na ich tle The Birthday Party ze swoją mieszanką rockowego hałasu i agresji robiło piorunujące wrażenie. Tym bardziej że Cave wydawał się wówczas nie dostrzegać granicy pomiędzy swoją sceniczną kreacją a rzeczywistością.
Także poza sceną nieustannie balansował na granicy życia i śmierci. Jego świat pogrążał się w chaosie - uzależnił się od narkotyków, upijał się, demolował hotelowe pokoje. Dodajmy do tego wyjątkowo długoletni toksyczny związek z Anitą Lane, którą doprowadził na skraj załamania nerwowego. I legendy o napadach szaleństwa - kiedyś podobno własną krwią wymalował na ścianach londyńskiego mieszkania fragmenty tekstów swoich piosenek. W sumie wzorcowe wcielenie w życie archetypu zdegenerowanego rockmana.
Cave wykręcił jednak wszystkim, którzy wieszczyli jego rychły upadek, niezły numer. Nie stoczył się na samo dno (choć było blisko), nie pogrążył w autodestrukcji. Nie umarł z przedawkowania narkotyków, co wróżyło mu kilka - nawet tych życzliwych mu - osób.
Stał się jednym z bardziej konsekwentnych, ciekawych i kreatywnych rockowych artystów pokolenia lat 80. Ze swoim nowym zespołem The Bad Seeds na kolejnych płytach konsekwentnie odchodził od gitarowego, chaotycznego grania w kierunku muzycznej tradycji. Że nie jest muzycznym nihilistą, ale twórcą zapatrzonym w klasyczne gatunki, było słychać tak naprawdę już w The Birthday Party. Trzeba tylko było przebić się przez warstwę wściekłego gitarowego jazgotu. W The Bad Seeds wszystko stało się jasne - płyty tej formacji to nieustanny hołd Cave'a dla klasycznego bluesa, soulu, gospel i amerykańskiej muzyki country. Nick okazał się jednym z inteligentniejszych interpretatorów popkulturowej tradycji, przetwarzając ją w swoich piosenkach w wyjątkowo oryginalny, jedyny w swoim rodzaju sposób.
Cave z awanturnika i narkomana przeobraził się we wzorcowego rockowego intelektualistę. Nie tylko nagrywa kolejne płyty z The Bad Seeds. Komponuje dla innych wykonawców, tworzy muzykę filmową i teatralną, pisze książki, ma też na swoim koncie próby aktorskie. W życiu prywatnym ustatkował się, uchodzi za przykładnego męża i ojca. I chociaż jego fani wciąż pamiętają o przeszłości i uważają go za artystę nieprzewidywalnego, to jednak Cave dzisiaj to przede wszystkim stateczny i powszechnie szanowany muzyk, co to i jak nikt inny Leonarda Cohena zaśpiewa, i do Polski na wrocławski przegląd piosenki aktorskiej wpadnie. Dzikich szaleństw nikt od niego nie oczekuje.
A tymczasem Nick znów zaskoczył. Powołał do życia grupę Grinderman (w jej skład weszli muzycy The Bad Seeds) i pod nowym szyldem nagrał płytę ostrą, gitarową, rockową i agresywną.
Może nie aż tak histeryczną i ekstremalną, ale jednak przywołującą czasy The Birthday Party. Skąd taka odmiana? Może to prezent na 50. urodziny? (Cave będzie je obchodził je za kilka miesięcy). Może Nicka dopadł kryzys wieku średniego i postanowił sobie przypomnieć dawne młodzieńcze szaleństwa?
To oczywiście zbyt proste wytłumaczenie. Cave jest artystą zbyt inteligentnym, aby tak skwitować jego kolejne dzieło. W jego szaleństwie jest metoda.
"Grinderman" to album zaskakujący, ale jednocześnie konsekwentnie eksplorujący muzyczne fascynacje Nicka. To nie prosty powrót do korzeni, ale raczej próba reinterpretacji doświadczeń z perspektywy 30 lat. Trochę jakby Cave mówił: zobaczmy, jak zabrzmi w moim wykonaniu ostra, gitarowa muzyka, jeśli zabiorę się do jej nagrywania, pamiętając o całym bagażu moich artystycznych doświadczeń.
Nie udaje, że znów jest dwudziestolatkiem. To doświadczony artysta w średnim wieku, który postanowił sprawdzić się w estetyce, po którą od dawna nie sięgał.
Dlatego "Grinderman" to surowa, ponura, momentami bardzo agresywna, ale jednocześnie bardzo wysmakowana i przemyślana płyta. Tu nie ma miejsca na chaos i destrukcję. Już bardziej na humor.
Właśnie tak, bo Cave nieustannie puszcza tu oko do swoich słuchaczy. Że potrafi być niezwykle autoironiczny, udowadniał już nie raz. Wystarczy przypomnieć jego wielki przebój "Were The Wild Roses Grow" nagrany z Kylie Minogue, w którym drastycznie zakpił ze swojego image'u rockowego twardziela. W pewnym sensie podobnie zachowuje się na "Grinderman".
Posłuchajmy utworu "No Pussy Blues", w którym wylicza, jakich to czynów dokonał dla swojej ukochanej, która mimo to wciąż go odpycha. "Naprawiłem bramę, pozmywałem naczynia, a ona wciąż mnie nie chce" - żali się sfrustrowany seksualnie bohater piosenki. W ustach znanego z niezwykle mrocznych tekstów, zafascynowanego przemocą, chętnie penetrującego wątki biblijne Cave'a taka piosenka brzmi co najmniej przewrotnie.
Ale właśnie taki jest praktycznie cały "Grinderman". Zderza kapitalne, surowe, czasem trochę bluesowe ("Go Tell The Women"), czasem ocierające się o country czy gospel ("Set Me Free") jazgotliwe kompozycje z dystansem Cave'a. W tej muzyce z pewnością jest wiele pasji, ale jest też równie dużo zabawy formą. Świetnej (mimo bijących z utworów z "Grinderman" mroku i agresji) zabawy. Jeśli tak wygląda kryzys wieku średniego, to wypada życzyć go każdemu.
Grinderman
"Grinderman"
Mute