Historia czarownicy Yoko Ono

Jestem po prostu sobą. I dobrze się przy tym bawię - mówi Yoko Ono w rozmowie z "Gazetą Wyborczą" o swojej najnowszej płycie "Yes I'm A Witch"

Jest artystką, performerką, skandalistką. Przede wszystkim jednak jest byłą żoną Johna Lennona. Tą Yoko, która rzekomo przyczyniła się do rozpadu The Beatles, z którą Lennon nagrywał płyty solowe, angażował się w artystyczne happeningi i apelował o zakończenie wojny w Wietnamie. I bez względu na to że ich związek przeżywał kryzysy, John i Yoko przeszli do legendy popkultury - do dziś są najsłynniejszą parą w historii muzyki rockowej. Gdy Lennon zginął w grudniu 1980 r. od kul zamachowca, stała się wdową po legendzie. Ale jeszcze za życia Lennona jego cień kładł się na wszystkim, co robiła. Praktycznie wszystkie jej projekty postrzegane były - w zależności od nastawienia krytyków - jako odcinanie kuponów od popularności Johna bądź próby uwolnienia się od ciężaru jego sławy.

Jest to raczej niesprawiedliwe, bo Ono ma na koncie długą, niezależną od Lennona karierę artystyczną. Realizowała pierwsze awangardowe projekty, jeszcze zanim John po raz pierwszy chwycił za gitarę (urodzona w 1933 r., była o siedem lat od niego starsza). Współpracowała z Johnem Cage'em, malowała, organizowała happeningi. Była jednym z członków międzynarodowej wspólnoty artystycznej Fluxus - spadkobierców dadaizmu tworzących sztukę multimedialną, przełamujących artystyczne konwencje, negujących tradycję, sięgających po humor, happening i estetykę "zrób-to-sam". Każdy może być artystą - mawiali członkowie Fluxusa, konsekwentnie zacierając granice między sztuką a życiem codziennym. Gdy Lennon przyszedł na jej wystawę w Londynie w 1966 r. (na niej się poznali), zobaczył jabłko wystawione jako eksponat z podpisem "jabłko" oraz deskę, w którą widzowie mieli wbijać gwoździe. W podobnym duchu była też muzyka nagrywana przez Ono. Dziwaczna, drażniąca ucho, czasem sprawiająca wrażenie amatorskiej (co tu mówić - wielkiego głosu to Yoko nie miała), ale jednocześnie intrygująca. Jej nagrania czasem sprawiały wrażenie czegoś niewiele poważniejszego od wygłupu w studiu nagraniowym. Ale z perspektywy czasu jej dokonania z początku lat 70. krytycy uznali za zapowiedź punk rocka i nowej fali, zaś do inspiracji poczynaniami Ono przyznawali się Diamanda Galas i John Lydon z Sex Pistols w czasach, gdy kierował formacją Public Image Limited.

"Yes I'm A Witch" warto rozpatrywać w tym kontekście. To też swoista zabawa, ale sprytnie oddająca ducha czasów. Ono zrobiła rzecz, która we współczesnej popkulturze jest bardzo popularna - zdecydowała się na recycling swoich dawnych piosenek. Ten album to utwory Yoko z lat 70. i 80. oddane w ręce współczesnych artystów, którzy stworzyli ich nowe wersje. Zmiksowali niektóre oryginalne ścieżki z nowymi, dogranymi przez siebie partiami. To trochę remiksy, a trochę zupełnie nowe utwory. Odpowiadają za nie wykonawcy z bardzo różnych muzycznych światów - od rocka (Spiritualized, Flaming Lips) przez hip-hop (DJ Spooky) aż po elektronikę i muzykę taneczną (Le Tigre).

"Yes I'm A Witch" nie jest więc albumem jednorodnym. W kontrowersyjnym "Kiss Kiss Kiss" (Ono wywołała skandal, ponieważ symuluje w nim orgazm) Peaches dała popis zimnej elektroniki. "You And I" opracowane przez Polyphonic Spree brzmi bardzo beatlesowo. Tytułowe "Yes I'm A Witch" w rękach formacji The Brother Brothers to transowa gitarowa psychodelia, a "Toyboat" w wersji Anthony And The Johnsons to po prostu bardzo ładna, przestrzenna piosenka. Ale wszystkie te wersje ujawniają zaskakującą prawdę - odpowiednio podane utwory Ono tracą swój dawny awangardowy charakter i ujawniają, że w swojej strukturze są po prostu niezłymi piosenkami z popowymi liniami melodycznymi. A Yoko brzmi w nich świeżo i nowocześnie. Zupełnie jakby nie tylko podkład muzyczny, ale i jej głos zostały nagrane przed chwilą. Pytanie tylko, czy to Ono, realizując oryginalne wersje, wyprzedzała epokę, czy też dawna awangarda tak nam obecnie spowszedniała.

Rozmowa z Yoko Ono

Robert Sankowski: Zaprosiłaś do pracy przy "Yes I'm A Witch" bardzo różnych wykonawców...

Yoko Ono: Takie mamy dziś czasy - artyści nie zamykają się w obrębie jednej stylistyki. W latach 60. rock czy jazz były odrębnymi światami. Dziś wszystko się przenika, więc nie ma problemu, gdy na jednej płycie spotykają się wykonawcy reprezentujący różne gatunki. Świadomie wybrałam też takich muzyków, którzy są otwarci na nowe pomysły i chętnie przekraczają granice swojego stylu.

Jak powstawały te utwory?

- Wszyscy zaproszeni na płytę wykonawcy mieli pełną artystyczną swobodę. Od wyboru piosenek aż po to, co z nimi ostatecznie zrobili. Mogli wybierać z nich dowolne ścieżki, miksować, dogrywać według własnego uznania. Usłyszałam efekty ich pracy dopiero wtedy, gdy wszystko było skończone.

Skąd pomysł na taką właśnie płytę?

- Gdy w 1968 r. nagrałam z Johnem swoją pierwszą płytę "Two Virgins", dałam jej podtytuł "Unfinished Music". Podobnie było z moimi obrazami. Gdy organizowałam wystawy, robiłam to pod hasłem "unfinished paintings". Moja sztuka bez względu na jej rodzaj zawsze była w pewnym sensie niedokończona. Zawsze wymagała kreatywnego współudziału publiczności, odbiorców, słuchaczy. Zawsze starałam się zaprosić ludzi do tego, aby uruchomili swoją wyobraźnię, aby dodali coś od siebie. "Yes I'm A Witch" też wynika z podobnego podejścia. Chociaż - co zabawne - to nie ja wpadłam na pomysł tego albumu. Kilku wykonawców zaproponowało mi, że chętnie zrobią nowe wersje moich piosenek. Dopiero wtedy pomyślałam, że to niezły pomysł na całą płytę i że dziwne, że nie wpadłam na to wcześniej (śmiech).

Podczas słuchania "Yes I'm A Witch" uderza, jak bardzo współcześnie brzmi Twój głos nagrany przecież 20, 30 lat temu...

- Myślę, że próbowałam na swoich płytach robić pewne rzeczy zbyt wcześnie. Krytycy nie rozumieli mojej muzyki i nieustannie mnie atakowali. Pisali, że nie umiem śpiewać, że staram się na siłę udziwniać moje interpretacje, że na przykład dziwacznie synkopuję sylaby. A przecież to było bardzo nowoczesne. I słychać to dopiero teraz.

Jaki wpływ na Twoją muzykę miała przynależność do Fluxusa? Wielu członków tej grupy ma na koncie projekty muzyczne.

- Krytycy dość często postrzegają moje płyty w tym kontekście. Ale mnie naprawdę trudno na to odpowiedzieć - nigdy nie zwracałam uwagi na jakiekolwiek szufladki. Realizowałam pewne projekty, jeszcze zanim powstał Fluxus, realizuję je i dzisiaj. Po prostu zawsze byłam sobą. I dobrze się przy tym bawiłam. Zajmuję się różnymi gatunkami sztuki. Wszystko zależy tylko od tego, co mnie akurat inspiruje. Gdy są to dźwięki - nagrywam płytę. Gdy jakieś pomysły wizualne - maluję obrazy.

W latach 60. byłaś uważana za kontrowersyjną artystkę. Dziś kontrowersja i prowokacja wpisane są w artystyczny marketing.

- Och, wiesz, guzik mnie obchodzi, w co dziś jest wpisana prowokacja (śmiech). Nie zwracam specjalnej uwagi na to, co robią inni ludzie. Robię swoje. A że czasem wywołuje to kontrowersje?

Trzy lata temu udało Ci się zaszokować Liverpool, gdy podczas tamtejszego biennale zalałaś miasto plakatami, naklejkami i reklamówkami z reprodukcjami kobiecych piersi i waginy.

- Byłam zaskoczona reakcją na ten projekt. Nie zamierzałam nikogo szokować. Uwielbiam Liverpool i w ten sposób chciałam wyrazić swoją miłość do tego miasta. Ale reakcje były faktycznie bardzo gwałtowne. Wiesz jednak, co w tym wszystkim jest najzabawniejsze? Później na eBayu pojawiła się cała masa moich plakatów czy toreb z reprodukcjami waginy. Może i ludziom nie spodobała się moja sztuka, ale nie mieli problemu z wzięciem jej do domu i wystawieniem jej na sprzedaż na eBayu (śmiech).