Każdy dzień sześcioletniego Kamila i ośmioletniej Marleny Ropolewskich ze Świętochłowic jest dokładnie zaplanowany. Do szkoły wozi je babcia, po lekcjach mają taniec i angielski. Gdy zjedzą obiad, siadają do odrabiania lekcji. Wieczorami z dziadkiem grają w szachy, warcaby. W łóżkach są o ósmej - później tylko wtedy, gdy w telewizji leci "M jak miłość".
Każdy weekend zajęty: basen, lodowisko, zwiedzanie zamku lub przejażdżka kolejką liniową. - Powinniśmy być dziadkami, a zostaliśmy rodzicami. Musimy odmłodzić się duchem. Patrzeć na wnuki okiem ojca, matki. Nie rozpieszczać - mówi 60-letni Ropolewski.
Od roku wychowuje dwójkę dzieci swojej córki. Wspólnie z jej teściową - 55-letnią Danutą Lech.
Ropolewskiego poznałam rok temu w sobotę 28 stycznia 2006 r. przed wejściem do zawalonej hali Międzynarodowych Targów Katowickich. Starszy mężczyzna podszedł do mnie, poprosił o papierosa. Był w samym garniturze, zgrabiałymi rękami wybierał numery telefonów - do Lidzi, do Anetki, do Zygi. Nikt z nich nie odbierał. - Po co ja żyję? - pytał.
Był właścicielem jednej z największych na południu kraju firm produkujących i sprzedających karmę dla ptaków. Na targi przyjechał z rodziną na trzydniową wystawę gołębi pocztowych. Postarał się, by jego stoisko stanęło w samym centrum hali, to najlepsze miejsce do handlowania.
Już od piątku Mieczysławowi pomagali: Aneta, córka z pierwszego małżeństwa, jej mąż Zygmunt i Adam - syn Lidii, drugiej żony Mieczysława. W sobotę przyjechała jeszcze sama Lidia z 11-letnim Bartusiem, synkiem Adama. Była kawa, dowcipy, muzyka. Bawili się świetnie. Kwadrans po 17 pod ciężarem śniegu runął dach. Z miejsca, gdzie stało stoisko Ropolewskiego, została miazga.
Mieczysław wyczołgał się spod ruin sam, bez zadraśnięcia.
Wiadomość o śmierci żony, córki i wnuka nadeszła w niedzielę nad ranem. We wtorek z gruzowiska wydobyto ciała pasierba i zięcia. Wszystkich pochowano w jednym grobie na chorzowskim cmentarzu.
To w dniu pogrzebu postanowił z Danutą - teściową zmarłej córki - że zamieszkają razem i wychowają sześcioletniego Kamilka i ośmioletnią Marlenkę (to dzieci Anety i Zygmunta). W feralną sobotę 28 stycznia 2006 r. też chciały popatrzeć na ptaki, ale dziadek zadzwonił, żeby nie przyjeżdżały, bo na dworze brzydko i zimno, a na drogach błoto pośniegowe. Zostały w domu z babcią.
Najgorzej było przez pierwsze trzy miesiące po katastrofie. Pytał siebie: - Dlaczego ocalałem? Stałem dwa kroki od rodziny, a wyszedłem bez zadraśnięcia. Za co zostałem ukarany?
Żona prowadziła salon kosmetyczny, oddał go jej pracownikom. Swoją firmę zamknął na trzy miesiące. Dopiero pracownicy namówili go, żeby wrócił. Doszedł do wniosku, że trzeba się pozbierać. - Proponowali mi wsparcie psychologów. Ale ja nie chciałem, trzeba dać sobie radę samemu - mówi. Nie walczy o odszkodowania, nikogo nie wini za tragedię: - Niech sądy rozstrzygną, kto zawinił. Ja mam żal tylko do siebie. Że ich do tej hali sprowadziłem.
Znowu rozkręca interes, zaczyna wychodzić na swoje. Na tegoroczną wystawę gołębi do Gdańska jednak nie pojechał. Ze strachu przed wspomnieniami.
Gdy nie pracuje, ciągle jest z dziećmi: - Przynajmniej nie ma kiedy rozmyślać. Żyjemy tylko dla tych dzieci, inaczej nie byłoby sensu - mówi Mieczysław.
O tragedii z dziećmi nie rozmawiają. - Każdy idzie się wypłakać sam do kąta. One nie muszą tego widzieć - mówi. Chodzą na grób mamy i taty, wszystko widziały rok temu w telewizji. - Wiedzą, że zginęło 65 osób, nie pytają, dlaczego ich rodzice również.