- Bo nie znam innego miejsca, w którym byłby on tak bardzo potrzebny. Jeszcze jako dziennikarka często jeździłam na wojny kaukaskie, również do Czeczenii. W samym Groznym spędziłam w latach 90. więcej czasu niż gdziekolwiek indziej. Miałam tam mnóstwo przyjaciół. Świetnie znałam to miasto; widziałam, jak się zmieniało, jak niszczyły je wojny i teraz widzę, co z niego zostało.
- Zgliszcza i ruiny. Nie widać ani jednego całego domu. Na początku lat 90. mieszkało tam pół miliona ludzi, panowała cudowna, pełna życia atmosfera charakterystyczna dla całego Zakaukazia. Rosyjskie miasta, szczególnie na Syberii, są smutne, senne, szare. Zakaukazie jest zupełnie inne, tam wszyscy cały czas coś robią, krzątają się, przy czym ta aktywność jest pozbawiona nerwowości. Czeczeni, jak wszystkie ludy regionu, żyją pełną piersią: lubią dobrze zjeść, napić się, posiedzieć z przyjaciółmi. Kawiarnie i restauracje stolicy pękały w szwach jeszcze w 1994 r. Wino, kobiety, jedzenie - tak bym opisała ich styl życia. Strasznie mi się tam podobało. Nie ma już po tym ani śladu. W ruinach miasta gnieździ się ok. 100. tys. ludzi. Reszta nie żyje albo wyemigrowała, albo mieszka w obozach dla uchodźców w Inguszetii.
- Tak. Zachodnie organizacje humanitarne, które pomagają Czeczenom, siedzą w sąsiedniej Inguszetii, a do stolicy jeżdżą tylko przy okazji konwojów z pomocą. Tych 100 tys. ludzi w Groznym to miejscowi: Rosjanie, Czeczeni, Ingusze, mieszkają tam od lat. Są w większości albo bardzo młodzi, albo bardzo starzy. Z jakichś powodów nie odchodzą i nadal mieszkają w piwnicach rozbitych domów, w blokach o popękanych ścianach, w izbach bez dachów, prowizorycznie przykrytych folią. Czasem są chorzy lub ranni i odejść po prostu nie mogą. Częściej jest tak, że spędzili tam całe życie. Wojna była dla nich szokiem. Teraz są słabi psychicznie, zdruzgotani, niezdolni do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Wyszli ze schronów po ostatnim bombardowaniu, ucieszyli się, że znów przeżyli, ale na noc wrócili do schronu i siedzą tam, choć bomby już nie spadają. I w takim stanie zawieszenia żyją od końca wojny. Starają się jedynie przetrwać kolejny dzień. Na to, by się spakować i pójść np. do stolicy sąsiedniej Inguszetii - Nazrania (to ok. 80. km) - brakuje im wyobraźni. To prości ludzie; czasem nawet nie wiedzą, że tam są obozy dla uchodźców, organizacje humanitarne...
- Oczywiście że nie! Grozny wygląda jak ze złego filmu science fiction, ja o nim mówię "miasto" tylko z przyzwyczajenia. Nie ma prądu, wody, kanalizacji, nie jeżdżą tramwaje czy autobusy, nie ma ulic, osiedli, parków, szkół. Są tylko kaniony ruin, po których czasem ktoś przejdzie albo przejedzie patrol. Poza tym panuje kompletny bezruch. Tę kupę gruzu otacza kordon rosyjskiego wojska. Każdy jest kontrolowany, przy czym wyjechać można bez problemu, gorzej z wjazdem. Organizacje humanitarne wożą tam jedzenie, lekarstwa i ubrania. W parę minut na pustym placu do ciężarówki ustawia się kolejka. Jak już ludzie odbiorą dary, rozpływają się w ruinach. Z darów zawsze coś zostanie i te resztki trafiają do naszego sierocińca. Jesteśmy tam jedynym stałym punktem charytatywnym i zwykle wiemy, komu przyda się ciepła kurtka, materac, bańka na wodę czy antybiotyki. W wolnym czasie to rozwozimy. Zresztą starzy ludzie nauczyli się przychodzić do nas po pomoc. Założyliśmy nawet kartotekę, w której zbieramy ich zamówienia.
Na targu w Groznym można kupić jedzenie, ubranie, alkohol, i papierosy. Drogo, ale jest. To przywożą z Inguszetii dziwni ludzie, samochodami, pieszo. Nie wiem, jak przekraczają punkty kontrolne. Prawdopodobnie kwitnie przemyt kontrolowany przez gangi na sto procent powiązane z administracją. Na targu można też zobaczyć, jak bardzo ci ludzie chcą żyć "po staremu": w ruinach, pod gołym niebem są jakieś "kawiarnie" zbite z drewnianych skrzynek, smażą się szaszłyki, jest nawet męski fryzjer, bo mężczyźni - jak to południowcy - dbają o swój wygląd.
- Jest jedno stałe źródło dochodu - zbieranie w ruinach metali kolorowych. Miedź, aluminium, mosiądz sprzedaje się żołnierzom rosyjskim po parę rubli za kilogram. Brzmi to niewiarygodnie, ale wielu z tego żyje. Poza tym zdarzają się strzępy normalnego życia. Np. blisko sierocińca mieszka pani, która ma kilka krów i handluje mlekiem. Bóg jeden wie, dlaczego nikt jej jeszcze nie napadł, nie zjadł krów albo nie ukradł; przecież ona jest sama, a po mieście grasują bandy. Dla nas to dar z nieba, bo mamy mleko dla dzieci. Tyle że szerzy się tam gruźlica, na którą krowy zapadają podobnie jak ludzie i nikt nie wie, czy to mleko jest bezpieczne. Ale innego nie mamy.
- Z punktu widzenia mieszkańca Moskwy, Pragi czy Warszawy to straszna nuda. Najzwyklejsze czynności zabierają tyle czasu i energii, że nawet się człowiek nie obejrzy, jak zapada wieczór. Np. jeśli ktoś ma rano ochotę się umyć, najpierw musi przynieść sobie wodę (znam staruszkę, która ma do studni osiem kilometrów i chodzi do niej niemal codziennie). Potem trzeba nazbierać drewna na opał, przy okazji zbiera się metale na sprzedaż, idzie się na targ...
- Znaleźliśmy nieźle zachowany budynek, okna i dach pokryliśmy folią, wykopaliśmy latrynę i studnię. Gazociąg jest w Groznym rozbity, ale nadal płynie nim gaz. Wężem ogrodowym doprowadziliśmy go do piwnicy i otwarty gazowy płomień ogrzewa nam ocalały cudem kocioł. Mamy więc luksus: ciepłą wodę! No i parę pochodni na gaz do oświetlania pomieszczeń, gotujemy też na gazie. Podobnie robią inni mieszkańcy ruin. Ja zatrudniam kilka osób miejscowych: kucharkę, nauczycielkę, wychowawczynię, mam też swojego ochroniarza, który tak naprawdę jest już bardziej pracownikiem instytucji charytatywnej niż prawdziwym ochroniarzem. Kiedy byłam w Groznym, spał ze mną w jednym pokoju z odbezpieczonym pistoletem. Ale nie wiem, czy ta jego gotowość do obrony by się do czegoś przydała.
- Strzały słychać przez całą noc, nie wiadomo, kto i do kogo strzela. Bandyci? Rosjanie? Partyzanci? Po paru dniach człowiek się przyzwyczaja. Kiedyś jakaś grupa zaczęła strzelać z naszego ogródka do rosyjskiego posterunku; Rosjanie oczywiście odpowiedzieli ogniem w stronę sierocińca. Uciekliśmy w środku nocy; byłam w koszulce i majtkach, a w muzułmańskim kraju to nie należy do dobrego tonu... Ale jak przestali strzelać wróciliśmy i poszliśmy spać.
- Sierociniec jest czynny tylko w dzień. Przebywa w nim ok. 50. dzieci, które zazwyczaj kogoś tam mają: babcię, ciotkę, sąsiadkę... Na noc do nich wracają. U nas dostają cztery posiłki, uczą się, dostają lekarstwa. Więcej nie możemy im zapewnić.
Kiedyś rozwoziliśmy z moim ochroniarzem materace podarowane przez jakąś włoską organizację i przypadkiem spotkaliśmy taką dziwną grupę: dwie dziewczynki 10 i 12 lat, które żyły w ruinach, opiekując się dwuipółletnim chłopcem. Zabraliśmy ich do nas, ale dziewczynki bardzo chciały wracać na noc do swoich ruin. Przespali u nas parę nocy, ale potem zaczęli przychodzić tylko na dzień: do szkoły, jeść, bawić się z innymi dziećmi. Niedawno w nocy przyszli do nich jacyś uzbrojeni ludzie i zabrali chłopca. Próbowaliśmy go szukać, ale znikł jak kamień w wodę.
A dziewczynki?
- Na początku bardzo płakały, ale teraz już się przyzwyczaiły... Brzmi to strasznie, ale w Groznym takie rzeczy są na porządku dziennym. Każde z moich dzieci może opowiedzieć wiele równie przerażających historii.
rozmawiał Tomasz Maćkowiak
*Petra Prochazkova w latach 90. była w Rosji korespondentką "Lidovych Novin" i agencji Epicentrum. Pod koniec 1999 r. zrezygnowała z pracy dziennikarskiej i przy wsparciu czeskiego Caritasu założyła sierociniec w Groznym. Kiedy w marcu tego roku przyjechała odwiedzić Pragę, rosyjskie władze uniemożliwiły jej powrót do Czeczenii odmawiając wizy wjazdowej do Federacji Rosyjskiej. Od tego czasu Prochazkova, której mąż jest obywatelem rosyjskim, czeka w Pradze na wizę.