Do sklepów trafił właśnie najnowszy album warszawskiej formacji Cinq G. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że ta grająca ragga, a więc radykalną i mocno podlaną elektroniką wersję muzyki jamajskiej, grupa wzięła na warsztat piosenki z repertuaru Mieczysława Fogga. Tak, Mieczysława Fogga - symbolu klasycznej, przedwojennej szkoły polskiej piosenki. Na płycie "Fogga ragga" dzieją się rzeczy zdumiewające. Grupa podeszła do klasycznych piosenek bez respektu i śmiało nadała im własny rys. Pozmieniała aranżacje, dodała pulsacje reggae bądź rytmikę rodem z piosenek r'n'b, swobodnie powplatała w teksty współczesne nawiązania, w linie wokalne - elementy rapu, a niektóre linie melodyczne wywróciła do góry nogami. Efekty są frapujące. Niektóre z piosenek ("Tulipany", "Zgubiłem dzień") nabrały nieco pastiszowego posmaku. Chwilami trudno rozpoznać nawet największe przeboje Fogga. Słynne "Tango andrusowskie" zamieniło się w "Socę andrusowską" i zabarwiło jamajsko-brazylijskim klimatem. Nawet legendarną "Tę ostatnią niedzielę" Cinq Q potraktowało po swojemu i zrobiło z niej funkujący utwór trochę w stylu dawnego Prince'a.
To nie muzyczny wygłup, lecz próba twórczego podejścia do piosenek, które z jednej strony stanowią kanon polskiej muzyki rozrywkowej, ale z drugiej tkwiąc w tym kanonie od dziesięcioleci, zdążyły na dobre skostnieć. Tymczasem wersje Cinq G mogą wzbudzać kontrowersje, czasem nawet szokować, ale jedno jest pewne - pokazują, że w tych piosenkach wciąż jest mnóstwo życia. No i przede wszystkim, że to świetne kompozycje, które bronią się bez względu na to, w jakiej formie zostaną podane.
Nie tylko Cinq G zauważyło ostatnio, że w starych przebojach wciąż jest moc, i postanowiło poświęcić im cała płytę. Zaledwie dwa miesiące temu pisaliśmy o płycie Niny Stiller, na której wokalistka wykonuje w klubowych wersjach stare przeboje muzyki żydowskiej - wśród nich np. "Rebeka" czy "Miasteczko Bełz". Z końca ubiegłego roku pochodzi album Grzegorza Turnaua "Historia pewnej podróży" z piosenkami Marka Grechuty (Turnau jest recydywistą, bo dwa lata wcześniej wydał "Cafe Sułtan" poświęconą twórczości Jerzego Wasowskiego). Na premierę czeka jeszcze jedno zaskakujące muzyczne spotkanie - częstochowska grupa reggae Habakuk nagrała płytę, na której po swojemu zagrała utwory z repertuaru Jacka Kaczmarskiego.
To nie pierwsze tego typu projekty - po klasykę polskiej muzyki sięgał już i Muniek Staszczyk (dwie płyty Szwagierkolaski wypełnione utworami Grzesiuka), i Raz Dwa Trzy (album "Czy te oczy mogą kłamać" z utworami do tekstów Agnieszki Osieckiej). Nigdy wcześniej nie było jednak aż tylu projektów odwołujących się do klasyki polskiej muzyki. I do w dużej mierze do tej klasyki, która - wydawałoby się - nie jest dla nowych wykonawców zbyt atrakcyjna.
Skąd ten wysyp? Najłatwiej wytłumaczyć to kryzysem muzyki rozrywkowej - rodzimej i światowej. Gdy dzisiejsza polska twórczość robi wrażenie gumy do żucia, nic dziwnego, że wykonawcy wolą sięgać po to, co sprawdzone. Ale i na scenach zagranicznych praktycznie wszystko to, co w miarę atrakcyjne, jest wynikiem nieustannego recyklingu pomysłów z przeszłości.
To narzucające się, ale chyba zbyt proste wytłumaczenie. Przynajmniej część tych projektów to coś więcej niż tylko żerowanie na dawnych hitach. Cinq G, Stiller czy Habakuk podeszli do swoich płyt twórczo, postanowili odcisnąć na nich własne piętno. W przypadku konfrontacji z klasyką to zawsze ryzyko. Dlaczego więc je podejmują?
To konsekwencja procesu, który w polskiej muzyce można zaobserwować od kilkunastu lat. W latach 80. nowi wykonawcy woleli sięgać do zachodnich, a nie rodzimych inspiracji. O tym, że istnieje polska tradycja muzyczna, przypomnieli sobie w połowie następnej dekady. A i wtedy chętniej sięgali do najbardziej oczywistych wzorców - będącego bądź co bądź prekursorem naszego rocka big bitu (Wilki nagrywające przebój Niemena "Sen o Warszawie"). Że polska rozrywka to nie tylko muzyka młodzieżowa z lat 60., przypomnieli sobie względnie niedawno.
To nie jest proces czysto muzyczny. To poszukiwanie korzeni polskiej popkultury. Cinq G nie różni tu się zbytnio od folkowej Kapeli Ze Wsi Warszawa, która wydobywa z niebytu ludową muzykę Mazowsza i podaje ją w nowej formie. W globalizującym się świecie to bardziej wyznaczanie fundamentów własnej tożsamości niż tylko polowanie na sprawdzone hity. Jeszcze kilkanaście lat temu przyznawanie się do fascynacji Foggiem wśród wykonawców młodzieżowych uchodziłoby za obciach. Teraz jest wyrazem zdrowego snobizmu. To specyficzne snobowanie się ma zresztą szerszy zasięg. Sporą pracę wykonali tu hiphopowcy, którzy zamiast samplować Jamesa Browna woleli budować swoje utwory na cytatach z polskiego jazzu czy muzyki pop sprzed paru dekad. Co prawda co innego samplowanie, co innego nagrywanie całych płyt inspirowanych przeszłością. Przypomnijmy płytę "Broniewski", na której wiersze poety śpiewali między innymi Muniek Staszczyk, Marcin Świetlicki i Pidżama Porno. Dorzućmy do tego jeszcze wątek czysto literacki - renesans popularności, jaki wśród warszawskich dwudziestoparolatków przeżywa "Zły" Tyrmanda, a stanie się jasne, że mamy do czynienia z czymś znacznie poważniejszych niż tylko polowaniem na stare hity.
Takie zabiegi to niekoniecznie dowód słabości polskiej sceny. Przeciwnie - to odzyskiwanie przez nią własnej historii. A przy okazji także świadomości, jaka potrafiła drzemać w niej siła.