Przywódcy Partii Demokratycznej po okresie wahania zaostrzyli stanowisko wobec irackiej polityki Białego Domu. Teraz grożą, że nie zatwierdzą funduszy na wysłanie dodatkowych wojsk do Iraku.
Przygotowywany przez prezydenta plan nazywają "tragicznym błędem" i chcą go symbolicznie odrzucić rezolucją Senatu.
W tym tygodniu ruszają pierwsze przesłuchania w Kongresie w sprawie polityki irackiej. W ciągu trzech tygodni różne komisje kongresowe zbiorą się w sprawie Iraku przynajmniej 11 razy. Na przesłuchania wezwano już m.in. sekretarz stanu Condoleezzę Rice i sekretarza obrony Roberta Gatesa.
Nowy plan polityki wobec Iraku prezydent Bush przedstawi w środę wieczorem w telewizyjnym primetime (w Polsce będzie to środek nocy ze środy na czwartek). Główny punkt planu - zwiększenie liczby wojsk amerykańskich w Iraku o 20 tys. żołnierzy - wywołuje gwałtowne sprzeciwy Demokratów, którzy od kilku dni mają większość w Kongresie.
W pierwszych dniach obrad nowego Kongresu Demokraci postanowili się skupić na polityce wewnętrznej i gospodarce. Wydarzenia w Iraku jednak im na to nie pozwalają. Choć partia nie ma wypracowanego jednolitego stanowiska wobec wojny, niemal wszystkich jej przywódców jednoczy krytyka metod, jakie wybiera Biały Dom.
Już w piątek Nancy Pelosi, przewodnicząca Izby Reprezentantów, i Harry Reid, przywódca większości w Senacie, wysłali list do prezydenta, wzywając go, by nie godził się na "eskalację wojny", czyli właśnie wysłanie do Iraku dodatkowych żołnierzy.
W niedzielę w wywiadzie telewizyjnym Pelosi stwierdziła, że Kongres "bardzo skrupulatnie rozważy", czy przyznawać fundusze na dodatkowe wojska, i zasugerowała, że może ich nie przyznać. Dotąd Demokraci zarzekali się, że mimo sprzeciwu wobec wojny nie ograniczą wydatków na nią, gdyż naraziłoby to życie żołnierzy w polu. Partia chce uniknąć oskarżeń, że w politycznej grze ryzykuje życie i zdrowie walczących w Iraku Amerykanów.
- Demokraci popierają powiększenie armii USA, bo jest to dziś niezbędne. Ale nie oznacza to, że zgodzimy się na wysłanie większej liczby żołnierzy do iraku - mówiła Pelosi w wywiadzie dla telewizji CBS. - Nie ograniczymy wydatków na wojsko, które już jest w Iraku, ale prezydent będzie musiał dobrze umotywować prośbę o pieniądze na dodatkowe oddziały. Kongres starannie zbada to uzasadnienie, sprawdzi, czy wydanie tych pieniędzy przyniesie oczekiwane rezultaty.
Kilku demokratycznych senatorów chce, by w przyszłym tygodniu Senat przyjął rezolucję w sprawie zwiększenia wojskowej obecności w Iraku. Rezolucja taka miałaby znaczenie symboliczne - jedynie prezydent decyduje, jak używać sił zbrojnych.
Demokraci spodziewają się jednak, że rezolucja byłaby potężnym propagandowym ciosem w Biały Dom. Jest bowiem niemal pewne, że przeciw nowemu planowi Busha zagłosuje także wielu republikanów. Jedno z waszyngtońskich czasopism przeprowadziło anonimowy sondaż wśród senatorów. Okazało się, że tylko 10 z 49 republikańskich senatorów popiera wysłanie do Iraku dodatkowych wojsk.
- Prezydent zwróci się do Kongresu o dodatkowe miliardy na wojnę. Myślę, że naszym obowiązkiem jest zademonstrowanie krajowi, co sądzimy o planie prezydenta - uważa wpływowa senator Partii Demokratycznej Barbara Boxer.
Taka taktyka z pewnością przyniesie Demokratom polityczne punkty, a prezydentowi dalszy spadek popularności. Jest jednak bardzo mało prawdopodobne, by miało to jakikolwiek wpływ na decyzje Busha. I Demokraci to rozumieją.
- Zwiększenie liczby wojsk w Iraku to tragiczny błąd. Ale Kongres nie ma konstytucyjnych możliwości zmiany decyzji prezydenta w takiej sprawie - przyznaje nowy demokratyczny szef senackiej komisji spraw zagranicznych Joe Biden. - Nie możemy wskazywać prezydentowi, że na ten element swojego wojennego planu może wydać pieniądze, a na inny nie.
Obrońcy polityki Busha wskazują, że Demokraci jak dotąd tylko krytykują nowy plan, ale sami niczego nie proponują w zamian.
- Łatwo jest krytykować, gdy nie przedstawia się żadnej alternatywy - odpiera słowa Bidena i Pelosi republikański senator Lindsey Graham. - Demokraci chcą wycofać się z Iraku, ale nawet przez minutę nie zastanawiają się, co się stanie, gdy stamtąd wyjdziemy. Nie chcą przyznać, że eksploduje wojna domowa. Obecna polityka Białego Domu nie prowadzi do sukcesu, tu się zgadzamy. Ale gdy prezydent chce ją wreszcie zmienić, jest brutalnie atakowany - uważa Graham.