To już kolejna wizyta Słoweńców w Polsce. Tym razem promują najnowszy album "Volk". Przedstawiają na nim kilkanaście - napisanych wspólnie z innym słoweńskim zespołem Silence - kompozycji inspirowanych hymnami państw z całego świata. I udowadniają, że z narodowych hymnów można zrobić niezłe piosenki pop. Niektóre z nich poznajemy od razu ("America"), inne po chwili ("Italia"), w innych trudno doszukać się czegoś z oryginałów ("Francia"). Ale wszystkich słucha się bardzo dobrze.
To szczególna płyta. Z jednej strony Laibach pokazuje, jak dziś nawet najbardziej elementarne symbole i wyrażane przez nie idee tracą dotychczasowy sens. Ulegają przetrawieniu we wnętrznościach popkultury i zostają zamienione w niewiele znaczącą papkę. Z drugiej, sięgając do fundamentalnych emblematów narodowych i podając je w przewrotny, niepokojący sposób, przypominają, że pod z pozoru zglobalizowaną powierzchnią we współczesnym świecie wciąż tlą się nacjonalizmy i fanatyzmy. Aby wybuchły, wystarczyć może tylko iskra.
Laibacha zawsze interesowała taka tematyka. Pomaga mu już samo pochodzenie. Z jednej strony mała Słowenia (kraj ledwie dwumilionowy) poddana była przez lata presji kultury niemieckiej. Głównie w wersji c.k. - stanowiła część Austro-Węgier. Ale nie tylko. Tuż za jej granicą leży Karyntia (po części zamieszkana przez słoweńską mniejszość) - twierdza austriackich nacjonalistów Jörga Heidera. Duch Franciszka Józefa walczy tu z widmem innego Austriaka - Adolfa Hitlera.
Słowenia ma też za sobą kilka dziesięcioleci przynależności do Jugosławii rządzonej przez marszałka Josipa Broz-Tito. Był to co prawda komunizm w opozycji do stalinizmu, ale i on potrafił skutecznie sięgać po totalitarne metody - wystarczy przypomnieć film Emira Kusturicy "Ojciec w podróży służbowej". Po rozpadzie Jugosławii Słowenia co prawda uniknęła wojny domowej, ale i w tym kraju resentymenty i traumy ostatnich kilkunastu lat dają o sobie znać. - Laibach wyrósł w Jugosławii, więc nasze przesłanie pasuje idealnie do każdej rzeczywistości politycznej - mówią muzycy grupy.
To nigdy nie był zwykły zespół muzyczny. To nigdy nie był tylko zespół. Dla powstałej w 1980 roku formacji muzyka była tylko jednym ze środków wyrazu. W 1984 roku wspólnie z grupą innych słoweńskich artystów Laibach zawiązał kolektyw Neue Slowenische Kunst. Posługując się technikami kolażu i sięgając po estetykę szoku (prowokacją była też nazwa Laibach - tak po niemiecku nazywa się Lublana, przez co grupa miała kłopoty z jugosłowiańską cenzurą), NSK tworzył multimedialne projekty, w których rozprawiał się zarówno z demonami totalitaryzmów, jak i popkulturą. Grupa zasłynęła, deklarując powstanie państwa NSK. Choć kraj miał być bez granic, a jego obywatelem mógł stać się każdy, NSK z całą powagą drukował własne paszporty, a nawet walutę.
Laibach stał się sztandarowym reprezentantem NSK. Pełne monotonnej i monumentalnej elektroniki i wyśpiewywanych przez wokalistę Milana Frasa grobowym głosem tekstów płyty z lat 80. w rodzaju "Opus Dei" czy "Let It Be" uczyniły z formacji jednego z najważniejszych prekursorów rodzącej się muzyki industrialnej. Sława Laibacha sięgnęła daleko poza granice Słowenii. Razem z nią przyszły nieporozumienia. Laibach zaczął być oskarżany o sympatyzowanie z ideologią faszystowską. Trzeba przyznać - prowokowali to sami muzycy. Do zdjęć pozowali w kostiumach jako żywo przypominających mundury III Rzeszy, a wideoklipy kręcili w duchu filmów Leni Riefenstahl. Koncerty inscenizowali niczym wiece SA - płonące pochodnie, półnadzy mężczyźni bijący w werble, kult siły i neopogańskie nawiązania (Fras wychodził na scenę w czapce ozdobionej rogami jelenia) - to wszystko mogło niepokoić. - Jesteśmy takimi faszystami, jakim Hitler był malarzem - uspokajali muzycy grupy. Dla Laibacha te nawiązania - mocno przewrotne i wywodzące się z estetyki NSK - miały zawsze drugie dno. Pozbawiona totalitarnych doświadczeń zachodnia publiczność niekoniecznie potrafiła je właściwie odczytać.
Zrozumiany czy nie - Laibach stał się klasykiem rocka industrialnego (jego największym dłużnikiem jest niemiecki Rammstein, która chwilami i brzmi, i wygląda jak strywializowana i pozbawiona intelektualnego podtekstu kopia Słoweńców). Ale znaczenie grupy przekracza granice gatunku - w całej twórczości Laibacha muzyka jest jedynie pretekstem, aby prowadzić dyskusję z popkulturą. Formacja nieustannie pokazuje, jak blisko jest masowej rozrywce - z jej kultem gwiazd i bezmyślnością - do ubezwłasnowolniających praktyk totalitaryzmu. Metody są różne, punkt dojścia ten sam - bezwolne i sterowalne społeczeństwo. Stąd w dyskografii grupy industrialne przeróbki utworów największych legend popkultury, jak The Beatles, Rolling Stones czy Queen. Ale zespół sięgał też po banalne hity - od "Life Is Life" grupy Opus po "Final Countdown" Europe. Nie przypadkiem na początku lat 90. swój album zatytułował "NATO". Patrzcie - mówią Słoweńcy - nawet listy przebojów mają polityczne zabarwienie. Albo odwrotnie - to polityka staje się dziś pusta i banalna jak popkultura.
"Volk" wyrasta z tego samego ducha. Choć pod względem muzycznym nie szokuje niczym nowym, wciąż potrafi prowokować do myślenia. Patriotyzm sprowadzony do absurdu - czy o to właśnie chodzi Laibachowi? Wyobrażamy sobie listę przebojów, na których hymn Rosji konkuruje z hymnem Ameryki? Warto wczytać się w teksty grupy - sporo w nich komentarzy do aktualnej sytuacji na świecie.
Jest na "Volk" także polski akcent. Laibach wziął na warsztat "Hej, Słowianie" wzorowany na "Mazurku Dąbrowskiego" utwór, który stał się w XIX wieku oficjalną pieśnią ruchu pansłowiańskiego, a w XX wieku funkcjonował jako hymn Jugosławii. "Te słowa są dla wszystkich, którzy zginęli/Te słowa są dla ciebie, Polsko/I te słowa są dla mojej ojczyzny" - dudni po angielsku Fras w kompozycji "Slovania". - Živi, živi, duh slovanski/bodi živ na veke" - wtóruje mu uwodzący kobiecy głos. "Trwamy sami w historii/Z poświęceniem, mierząc się ze Wschodem" - kończy Fras.
Trudno orzec, czy ten panslawizm Laibach traktuje poważnie, czy też puszcza do nas oko. Grupie znów udało się zagonić słuchaczy w kozi róg.