Za pół roku na ekrany kin wejdzie "Na fali", komedia o surfujących pingwinach. Jeśli ktoś mnie poprawi, mówiąc, że nie o surfujących, tylko o stepujących pingwinach, nie za pół roku, tylko w ten weekend i nie "Na fali", tylko "Tupot małych stóp", to będzie miał rację. Ale ja też.
Nawet wytrawny koneser kina animowanego może mieć problemy z odróżnieniem postaci z filmów "Dżungla" i "Madagaskar". Oba opowiadają o zwierzętach z nowojorskiego zoo, które trafiają do dżungli i źle tam sobie radzą. Głównym bohaterem w obu przypadkach jest lew, który w zoo udawał wielkiego twardziela, ale na wolności okazuje się znerwicowanym panikarzem.
Premiery obu filmów dzieliło mniej niż rok. I tak było łatwiej, bo premiery "Mrówki Z" i "Dawno temu w trawie" dzieliły dwa miesiące, a bohaterów tych filmów odróżnić równie trudno jak jedną mrówkę od drugiej.
I chyba od tych filmów się właśnie zaczęło. Do połowy lat 90. sytuacja na rynku rodzinnych pełnometrażowych animacji była prosta - istniał jeden potężny gracz o zasięgu globalnym, czyli koncern Disneya. Nie napotykał on konkurentów grających w tej samej lidze. To był właśnie powód, dla którego początkująca firma Pixar nawet nie rozważała samodzielnego wprowadzania do kin pierwszego filmu animowanego komputerowo - "Toy Story". Gdyby to robić wbrew Disneyowi, to wszystkie Oscary za eksperymentalne filmy krótkometrażowe zdobyte wcześniej przez szefa Pixara Johna Lassetera nie uratowałyby przed kasową klapą. Tak zaczął się trwający do dzisiaj sojusz obu wytwórni.
Od strony Disneya nadzorował go wówczas Jeffrey Katzenberg, ambitny producent marzący o stanowisku szefa całego koncernu. Gdy fotel przypadł jego rywalowi Michaelowi Eisnerowi, przeszedł do konkurencyjnej wytwórni Dreamworks SKG (to on jest właśnie literką "K" w tym skrócie). Koncern Myszki Miki szybko przekonał się, że ma groźnego konkurenta - tym bardziej że Katzenberg znał wszystkie plany Disneya na wiele lat do przodu.
Wiedząc, że Pixar i Disney szykują animowaną komedię o owadach, której głównym bohaterem ma być nonkonformistyczna mrówka, Katzenberg wybrał identyczny temat dla pierwszej produkcji Dreamworks. Wiedząc też, że największą słabością konkurenta jest powolne działanie, przyspieszył prace tak, by zdążyć z premierą "Mrówki Z" przed "Dawno temu w trawie".
Plan powiódł się tylko częściowo. "Mrówkę Z" faktycznie wprowadzono na ekrany najpierw, ale to film Pixara miał dwukrotnie większe wpływy kasowe.
Mimo to Katzenberg nie zrezygnował z tej metody - nienawiść do macierzystej firmy sięga tak głęboko, że w wielu animacjach spod znaku Dreamworks można znaleźć złośliwe aluzje (ponoć nawet postać lorda Farquaada ze "Shreka" była karykaturą szefa Disneya). Czasem ta rywalizacja kończyła się źle - najskrajniejszym przykładem były chyba "Rybki z ferajny", mało śmieszna komedia przygotowana w pośpiechu, żeby tylko mieć coś o rybach w chwili premiery pixarowskiego "Gdzie jest Nemo".
W większości przypadków jednak ta rywalizacja wychodzi widzom na dobre. Lubię "Dawno temu w trawie", ale bardzo się cieszę, że powstała "Mrówka Z". Spodziewam się dobrej rozrywki po "Ratatouille" - zapowiadanej na przyszły rok pixarowskiej komedii o paryskich szczurach, ale świetnie się też bawiłem na "Wpuszczonym w kanał", współprodukowanej przez Dreamworks komedii o szczurach londyńskich.
O ile jednak rywalizację między Disneyem i Dreamworks łatwo tłumaczyć personalnymi animozjami, trudniej zrozumieć konkurencję komedii o pingwinach stepujących z komedią o pingwinach surfujących. Pierwszą przygotował Warner, drugą Sony. Co ich obchodzą tamte rozgrywki? Okazało się po prostu, że taka przepychanka to niezły model biznesowy. Gdy przeanalizować dane z ostatnich dziesięciu lat, okazuje się, że zbieżność dwóch podobnych animacji obu raczej pomaga, niż szkodzi. Taka już natura dziecięcej widowni, że gdy spodobał jej się jeden film o mrówce, natychmiast chce pójść na następny film o mrówce. To samo z lwami, szczurami i pingwinami.