Szczyt prezydentów 12 poradzieckich krajów w Mińsku miał pokazać światu, że skonfliktowana Wspólnota Niepodległych Państw jeszcze żyje i może posłużyć Kremlowi do odbudowy wpływów na obszarze poradzieckim. Nic z tego nie wyszło, a szczyt został zdominowany przez rosyjsko-białoruską awanturę.
Białorusini nie wpuścili do sali obrad trojga rosyjskch dziennikarzy i fotoreporterów, nieoficjalnie zarzucając ich redakcjom ("Moskowski Komsomolec" oraz "Kommiersant") publikację artykułów obrażajacych Łukaszenkę.
Kiedy nie pomogły interwencje rzecznika prasowego Putina, wszyscy rosyjscy dziennikarze postanowili zbojkotować szczyt, na którym - jak ustalili - zostali wyłącznie korespondeci państwowych agencji prasowych.
Władimir Putin nie jest orędownikiem wolności słowa, ale rosyjska dyplomacja potraktowała akcję wymierzoną w członków prestiżowej kremlowskiej grupy prasowej jako cios w prestiż Rosji. W Moskwie oraz Mińsku posypały się deklaracje rodem z czasów radzieckich. "To z góry zaplanowana prowokacja Rosjan" - grzmieli Białorusini. "Podejmiemy adekwatne kroki" - odryzał się rosyjski MSZ. A Władimir Putin zbojkotował konferencją prasową kończącą obrady.
Moskwa i Mińsk, które stanowią trzon WNP i od dekady usiłują zbudować federacyjny Związek Białorusi i Rosji, pogrążają się w coraz większym konflikcie związanym z zapowiedzią kilkukrotnej podwyżki cen rosyjskiego gazu dla Białorusi. - Awantura w Mińsku świetnie ilustruje stosunki między Putinem i Łukaszenką - komentował wczoraj Fiodor Łukianow, szef pisma "Rossija w Głobalnoj Politikie".
Władimir Putin dąży do coraz większej wasalizacji Białorusi, której chce dokomac m.in. za pomocą nacisków gazowych. Natomiast twardy Białorusin publicznie odgraża się, że próba odebrania niepodległości jego krajowi "skończy się wojną gorszą niż w Czeczenii".