W zeszłym roku ludzkość wypuściła w powietrze około 7,5 mld ton węgla w postaci gazów cieplarnianych. Wypada po blisko 1,5 tony na jednego człowieka. Nie wszyscy w jednakowym stopniu zapracowaliśmy na ten wynik. Im biedniejszy kraj, tym jego mieszkańcy mniej zanieczyszczają ziemską atmosferę. Przeciętny Afrykanin emituje znikome ilości zanieczyszczeń, podczas gdy na jednego Amerykanina czy Australijczyka - rekordzistów w tej klasyfikacji - wypada po parę ton rocznie.
W Pekinie, dokąd zjechało kilkuset badaczy z projektu Global Carbon Project badającego krążenie węgla na naszej planecie, przedstawiono najświeższe dane dotyczące emisji tego pierwiastka ze źródeł pozanaturalnych, czyli związanych z działalnością człowieka. Z raportu wynika, że w latach 60. ludzkość pompowała do atmosfery ok. 3 mld ton węgla rocznie, w kolejnej dekadzie były to już 4 mld ton, a w następnej - 5 mld ton. Na początku XXI w. wartość emisji węgla osiągnęła 6,4 mld ton rocznie.
Już wtedy uczeni mówili, że to zdecydowanie za dużo. Jednak ani straszenie klimatyczną apokalipsą, ani podpisywanie konwencji międzyrządowych w rodzaju protokołu z Kioto w 1997 r. jak dotąd nic nie dały. Z banalnego powodu - bez energii nie da się zaspokoić potrzeb materialnych i cywilizacyjnych, a te rosną bardzo szybko. W ślad za nimi szybuje też w górę emisja gazów cieplarnianych.
- Rośnie w szalonym tempie - ocenia prof. Josep Canadell, dyrektor wykonawczy projektu. - Część węgla pochłaniają oceany i rośliny, ale wszystkiego zmagazynować nie zdołają. W atmosferze pozostaje od 3 do 5 mld ton rocznie - ocenia uczony.
Konsekwencją jest stopniowy wzrost stężenia dwutlenku węgla w powietrzu. W zeszłym roku - jak podała Międzynarodowa Organizacja Meteorologiczna - wynosiło ono 379 ppm (części na milion) i było o 2 ppm wyższe niż rok wcześniej. W ciągu ostatnich stu lat poziom CO2 podniósł się o ponad jedną trzecią - oceniają uczeni.
Olbrzymia emisja gazów cieplarnianych w ostatnich latach niestety oznacza, że praktycznie nie ma szans na to, by stężenie dwutlenku węgla zatrzymało się poniżej poziomu 450 ppm - przewiduje Canadell.
Tym samym zaczyna się sprawdzać jeden z mniej korzystnych dla świata scenariuszy klimatycznych opracowany przez Międzyrządowy Panel ds. Zmian Klimatu (IPCC). Pięć lat temu ten złożony z kilku setek uczonych zespół opublikował raport, który do dziś stanowi punkt odniesienia dla wszystkich badań dotyczących konsekwencji przyszłych zmian klimatu.
Naukowcy z IPCC wyszli z założenia, że emisje gazów będą zależały od takich czynników jak tempo rozwoju gospodarczego świata, postęp technologiczny czy zmiany w liczbie ludności. W XXI w. świat zacznie się szybko bogacić, lecz zarazem co najmniej połowa energii będzie wciąż pozyskiwana z tradycyjnych surowców. W rezultacie emisja węgla do atmosfery w ciągu paru dekad przekroczy 15 mld ton rocznie. Zacznie ona spadać dopiero około połowy wieku, kiedy przestawimy się na alternatywne źródła energii. Jednak do tego czasu temperatura na Ziemi podniesie się o 3-4 st.
Co to oznacza dla nas i przyrody? Konsekwencje ocieplenia klimatu mogą być rozliczne: przesuną się strefy klimatyczne, upadnie turystyka w niektórych regionach, wybrzeża i wyspy zostaną zalane przez podnoszące się morza, susze w Afryce zmniejszą plony o jedną czwartą, w błyskawicznie ocieplającej się Arktyce nastąpi katastrofa ekologiczna, kłopoty z zaopatrzeniem w wodę dotkną dwie trzecie ludzkości. Ponadto zniknie 40 proc. gatunków roślin i zwierząt.
- Możliwe, że wzrost temperatury będzie jeszcze większy - zauważa Canadell. - Trzeba pamiętać, że ziemski klimat ma dużą bezwładność. Nawet gdybyśmy dzisiaj zatrzymali całkowicie emisję dwutlenku węgla i tak upłynie parę dekad, zanim temperatury na Ziemi przestaną rosnąć. Dlatego nie ma co zwlekać z krokami zaradczymi - podkreśla.
Do równie mało radosnych wniosków doszli eksperci Międzynarodowej Agencji Energii w Paryżu, którzy swoją prognozę przedstawili tydzień temu. Ich zdaniem emisja CO2 będzie rosła jeszcze bardzo długo z powodu głodu ropy, gazu i węgla. Szczególnie ten ostatni zaczyna znów powracać do łask. Na potęgę kopią go Chińczycy. Nowe kopalnie chcą też otwierać Amerykanie. "Energia w najbliższych dekadach będzie brudna, niepewna i kosztowna" - podsumowali swoją analizę eksperci MAE, apelując do rządów, aby niezwłocznie zaczęły inwestować w badania nad energooszczędnymi technologiami oraz wspierały rozwój energii zielonej i nuklearnej. - Inaczej grożą nam raptowne skoki cen prądu oraz przerwy w jego dostawach - przestrzega Claude Mandil, dyrektor wykonawczy Agencji.
Jednak koszty ograniczenia emisji dwutlenku węgla też mogą być wysokie. Sir Nicholas Stern, były szef Banku Światowego, w swoim zamówionym przez rząd brytyjski raporcie pisze, że ustabilizowanie stężenia CO2 w powietrzu na poziomie 550 ppm będzie kosztowało świat ok. 200 mld funtów rocznie. To - jak wylicza - blisko 1 proc. światowego PKB.
Oczywiście możemy nie robić nic. Wówczas jednak - zdaniem brytyjskiego ekonomisty - zapłacimy za tę beztroskę nawet dwadzieścia razy więcej razy więcej. Ocieplenie klimatu - twierdzi Stern - doprowadzi do większego kryzysu gospodarczego niż druga wojna światowa. Produkt narodowy na świecie spadnie o jedną piątą. Załamanie uderzy we wszystkich, jednak najbardziej - jak zwykle - w biednych.
Od tygodnia w stolicy Kenii Nairobi politycy z całego świata radzą (a częściej kłócą się), jak wprowadzić w życie m.in. propozycje Sterna. Spotkanie zakończy się w piątek, jednak przełomu nikt się nie spodziewa. Optymiści mówią, że znalezienie takiego rozwiązania, które zaakceptują wszystkie państwa, potrwa kilka lat. Zdaniem pesymistów nie nastąpi to nigdy.
Cały raport Sterna (700 stron) znajduje się na stronie: